Nie chcę, by określano mnie mianem prowokatora ani kontrowersyjnego artysty. Miley Cyrus jest "kontrowersyjna". To słowo straciło już jakiekolwiek znaczenie – mówi Morten Traavik, który pomógł zorganizować koncert Laibacha w Korei Północnej.
Marta Bałaga: Jesteś nie tylko współreżyserem "Liberation Day". To właśnie dzięki tobie Laibach zagrał w Korei Północnej. Jak do tego doszło?
Morten Traavik: Byłem fanem tego zespołu od wielu, wielu lat. W latach 80. Laibach wywarł na mnie ogromny wpływ. Nie chodzi mi tylko o muzykę – zainspirowało mnie przede wszystkim to, że mają odwagę się wyróżnić. Gdybym wtedy wiedział, że 20 lat później pojadę z nimi do Korei Północnej… Może lepiej, że tego nie wiedziałem. Wtedy całe moje życie byłoby tylko poczekalnią.
Kiedy dorosłem, zacząłem mieć inne fascynacje. Straciłem ich z oczu. Trzy lata temu skontaktowali się ze mną za pośrednictwem wspólnego znajomego – szukali kogoś, kto nakręciłby teledysk do ich utworu "The Whistleblowers". Dobrze nam się razem pracowało, więc zaczęliśmy szukać kolejnego wspólnego projektu i tak trafiliśmy do Korei. Laibach i Korea Północna to doskonałe połączenie. Przecież to oczywiste!
Nie był to pierwszy projekt, który zrealizowałeś w Korei.
Jestem przede wszystkim artystą. Przez ostatnie kilkanaście lat pracowałem za granicą – także w Korei Północnej. Organizowałem tam performanse z udziałem lokalnych i międzynarodowych artystów, za każdym razem próbując pójść nieco dalej. Wbrew temu, co piszą o nich zachodnie media, tamtejsi ludzie są bardzo otwarci na taką współpracę. W filmie znalazła się przecież scena, gdy urzędnik wita zespół, jednocześnie wymieniając powody, dla których nigdy nie powinno się ich wpuścić do kraju [śmiech]. To bardzo intymny moment, bo zaznaczył wtedy, że nie obyłoby się bez wzajemnego zaufania, odnosząc się przede wszystkim do naszej relacji. Teraz sytuacja jednak się zmieniła. Myślę, że biorąc pod uwagę to, jak wygląda dzisiaj ten kraj, nasz koncert już by się pewnie nie odbył.
Zaskoczyło mnie, że w filmie nie krytykujesz koreańskiego reżimu. Pokazujesz ludzi, którzy wydają się z niego wręcz zadowoleni. Nie spotkała cię z tego powodu krytyka?
Zakładałem, że będzie znacznie gorzej. "Liberation Day" okazał się dla mnie zaskakująco pozytywnym doświadczeniem. Ludzie wydają się nim zainteresowani – zadają sporo pytań, a bardzo miło jest jeździć po świecie, wysłuchując miłych uwag. Zwłaszcza jeśli robisz to za darmo [śmiech]. Pewnie, zdarzają się głosy krytyki. Wcale mi to jednak nie przeszkadza, bo najgorsza byłaby obojętność. Chyba tylko raz zdarzyło mi się, że jakiś oburzony widz pytał, dlaczego nie wspominamy w filmie o łamaniu praw człowieka. A przecież nie ukrywamy, jak wygląda tamta rzeczywistość.
Biorąc pod uwagę twoje poprzednie projekty, na przykład wystawę "Miss Landmine – Okaleczone Piękno" przedstawiającą ofiary eksplozji, kontrowersja chyba cię nie przeraża.
Coś w tym jest. Lubię dyskutować, lubię się kłócić – dzięki temu czuję, że żyję. Tylko w ten sposób można dowiedzieć się o sobie pewnych rzeczy. Mimo to nie chcę, by określano mnie mianem prowokatora ani kontrowersyjnego artysty. Miley Cyrus jest „kontrowersyjna”. To słowo straciło już jakiekolwiek znaczenie. Sztuka nie musi moralizować. Nie chodzi w niej o to, żeby artysta ustawiał się na piedestale, spoglądając z góry na niewyedukowane masy: musisz zejść na ziemię. Nie mam z tym problemu, bo lubię wyzwania. I chcę stawiać je innym.
Laibach też nigdy nie bał się prowokować – podczas występów muzycy często sięgają po totalitarne symbole. Niektórzy czuli się tym urażeni, inni uważali ich za kolejne wcielenie Spinal Tap.
W ciągu prawie 40 lat działalności Laibach bardzo się zmienił. Wcześniej muzyka była dla nich tylko jedną formą ekspresji, więc postrzegałem ich raczej jako kolektyw artystyczny. To, co robili, było zabawne, niebezpieczne, oryginalne. W latach 80. stanowili w byłej Jugosławii zupełny fenomen. Byłem wtedy młodym radykałem – teraz jestem już tylko stary – i podskórnie czułem, że granie na gitarze w piwnicy albo chodzenie na manifestacje już mi nie wystarcza. W takich społecznych akcjach często chodzi o to, żeby zrobić sobie dobrze. Poczuć moralną wyższość. Widać to zresztą w języku, którym posługują się manifestanci. Myślisz sobie: OK, pójdę na demonstrację, pokażę, co o tym wszystkim myślę. A twój rząd i tak ma to gdzieś, bo wie, jak niewiele z tego wynika. Laibach nigdy nie stosował takich podziałów. Zamiast stawać okoniem w stosunku do władzy, wykorzystywali jej własne zagrywki. Do tego robili to na tyle subtelnie, że wielu ludzi brało ich zabawy na serio. Nie podkreślali na każdym kroku: „Słuchajcie, tak naprawdę nie jesteśmy faszystami, a wy nie próbujcie robić tego w domu”. Chyba właśnie to najbardziej mnie zainspirowało. Potem zawsze starałem się zachować tę dwuznaczność w moich projektach, i to nie tylko tych mających coś wspólnego z Koreą Północną.
Laibach nie miał wcześniej wiele styczności z kinem. No, może poza "Iron Sky" – reżyser Timo Vuorensola jest ich ogromnym fanem. Jak zareagowali na to, że chcesz przyjrzeć im się z tak bliska?
Niezbyt entuzjastycznie. Laibach ma jeszcze większą paranoję niż Koreańczycy. Nie podobało im się, że nie mają żadnej kontroli nad filmem ani nad tym, jak chcę ich przedstawić. Nic dziwnego, że żaden z nich się w nim nie odzywa [śmiech]. Trudno było przekonać ich do takiej współpracy, ale na szczęście szybko musieliśmy zająć się tysiącem rzeczy i potem zapominali już o obecności kamery. Z „Liberation Day” nie wynika, czym jest dla nich praca w zespole. Nie chcieli o tym rozmawiać, nie chcieli, żebym to pokazywał. Nie było to jednak dla mnie problemem, bo ten film nie opowiada o Laibachu. Nie są nawet głównym bohaterem filmu – jest nim Korea Północna.
No właśnie – skąd pomysł, żeby koncert odbył się w czasie obchodów 70. rocznicy wyzwolenia Półwyspu Koreańskiego spod okupacji japońskiej? Nie łatwiej byłoby zorganizować koncert bez żadnych politycznych implikacji?
Potrzebny był nam jakiś kontekst. Korea Północna twierdzi, że jest samowystarczalna. To najlepszy system na świecie, nikogo nie potrzebujemy, i tak dalej. Koncert zagranicznego zespołu, i to jeszcze tak specyficznego jak Laibach, nie mógłby odbyć się bez szczególnego powodu. Potrzebowaliśmy jakiejś szczeliny, żeby się przez nią przecisnąć. Potrzebowali jej też sami Koreańczycy, bo musieli jakoś uzasadnić tę decyzję swoim przełożonym. Poza tym umówmy się: nie zrobiliśmy tego podczas urodzin Kim Dzong Una. Udało nam się wybrać stosunkowo "bezpieczne" święto, bo każdy kraj obchodzi przecież jakieś święto niepodległości.
A decyzja, by uzupełnić koncert o lokalne piosenki? Jak "Arirang", chyba najbardziej znana koreańska piosenka wszech czasów.
Podjęliśmy ją wspólnie z Koreańczykami. A może taka propozycja wyszła ode mnie? Uznałem pewnie, że zadziała to jako lubrykant, który ułatwi wprowadzenie Laibacha w koreańskie społeczeństwo. Pozwoli im się łatwiej przecisnąć przez tę szczelinę. Nie do końca nam się to zresztą udało, bo i tak zażądano od nas potem wycięcia dwóch z nich. Te piosenki, tak bliskie ideologii władzy, to dość delikatny temat. W ich tekstach nie znajdziesz ani jednej wzmianki o polityce, ale i tak dla wszystkich jest jasne, o czym się w nich opowiada. Więc kiedy Milan [Fras] zaczął się w niej wydzierać, zrobiło się nerwowo. W tym systemie nie ma miejsca na indywidualne interpretacje.
Na początku naszej rozmowy stwierdziłeś, że teraz koncert pewnie już by się nie odbył. Myślisz, że sytuacja tego kraju jeszcze się pogorszy?
Przekonam się o tym już za kilka tygodni – będę pracował tam nad kolejnym międzynarodowym projektem. W Korei Północnej sytuacja co chwila się zmienia. Nigdy nie jest idealna, ale zdarzają się chwile oddechu. Teraz, że zacytuję "Grę o tron", winter is coming. Ale dzięki temu jest to dla mnie jeszcze bardziej interesujące. Na pewno nie zamierzam teraz przestać tam jeździć. Nad pewnymi rzeczami i tak nie mamy kontroli, a ja lubię wyzwania. Już to mówiłem?
Rozmawiała Marta Bałaga
Dziennikarka filmowa publikująca w Polsce i za granicą. Pisze m.in. dla "Episodi”, "Sirp Eesti Kultuurileht”, "La Furia Umana” oraz "Dwutygodnika”. Współpracuje z wieloma festiwalami filmowymi, w tym z Helsinki International Film Festival.