Realizacja filmu była dla mnie trudna. Zawsze muszę mieć emocjonalny stosunek do tego, co robię. "Dzikie róże" postanowiłam zrobić po tym, jak urodziłam dziecko i zrodził się we mnie jakiś ogromny, podskórny lęk, że zaraz je gdzieś zgubię bądź zostawię. To było bardzo atawistyczne, zadziałał instynkt – mówi Anna Jadowska, reżyserka filmu "Dzikie róże".
Kuba Armata: Czy historia, którą postanowiłaś opowiedzieć w "Dzikich różach", powodowana była jakimś impulsem, czy może myślałaś o niej od dłuższego czasu?
Anna Jadowska: Wiąże się z tym wiele rzeczy. Mocno wpisuje się ona w mapę mojego dzieciństwa, które nie kojarzy mi się z łanami zbóż, a właśnie z równymi rzędami dzikiej róży. Od dawna myślałam o historii łączącej się jakoś z tym miejscem. Zaczęłam pisać scenariusz po tym, jak sama urodziłam dziecko. Otworzyły się wtedy przede mną nieznane przestrzenie związane z macierzyństwem, naciskami czy oczekiwaniami społecznymi. Zdałam sobie sprawę z ambiwalencji macierzyństwa, z tego, że oprócz dobrych ma też te gorsze strony. To była dla mnie podstawa. Poza tym jestem wielką fanką "Ostatniego seansu filmowego" Petera Bogdanovicha, filmu, gdzie dorosła kobieta romansuje z młodym chłopakiem. Postanowiłam eksplorować tematy, które w jakimś sensie wychodzą poza społeczne, polskie tabu.
Miałaś więcej filmowych inspiracji?
Myślałam o studium kobiety, jak w "Elenie" Andrieja Zwiagincewa. O prostej opowieści, dość pasywnej bohaterce, która nie jest specjalnie czytelna ani widoczna. Nosi w sobie tajemnicę, której w ogóle się po niej nie spodziewamy. Ze Zwiagincewem był jeszcze jeden wspólny trop. Poznałam jego montażystkę Annę Mass, z którą wspólnie pracowałyśmy nad "Dzikimi różami".
Czy to prawda, że nakręciłaś ten film w swoich rodzinnych stronach?
Finalnie nie do końca się to udało, ponieważ plantacja dzikiej róży, którą tak dobrze znałam, uschła akurat w roku, kiedy mieliśmy kręcić. Musieliśmy przenieść zdjęcia pod Lądek Zdrój. Kiedy pisałam scenariusz, miałam jednak w głowie mapę miejscowości, w której się wychowałam – plantację róży, rzekę, las. To moja przestrzeń wewnętrzna. Wychowywałam się też w podobnym trójkącie, jaki przedstawiony jest w tej historii – babcia, matka, córka. Dopiero kiedy zobaczyłam to w ukończonym filmie, dotarło do mnie, że po części to zapis moich przeżyć. Wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Niewiele jest w polskim kinie filmów, które portretowałyby specyfikę wsi, miejsca hermetycznego, rządzącego się swoimi prawami. Z czego twoim zdaniem to wynika?
Jesteśmy zakrzyczeni przez telewizję, która lansuje model wsi z "Rancza". Bardzo nie lubię tego rodzaju jowialności, infantylizmu. Mam wrażenie, że kultura w ogóle taka się stała. Ludzie nie chcą chyba widzieć w telewizji czegoś, z czym musieliby się mierzyć. Lubią za to być głaskani. Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby zburzyć ten obraz. Poza tym odchodzi się od kształcenia, wychowywania młodych ludzi, zwłaszcza na wsiach, w duchu, który sprawiałby, że będą oni poszukującym pokoleniem. Daje się raczej gotowe odpowiedzi, recepty na rozwiązanie jakiegoś problemu, zamiast uczyć myślenia.
Co zainteresowało cię w tym mikroświecie? Miejscu, gdzie wszyscy się znają, nie ma miejsca na tajemnice.
Każda grupa, bez względu na to, czy to przyjaciele, znajomi czy ludzie z pracy, porusza się wokół tych samych mechanizmów. Na wsiach jest zdecydowanie większy nacisk na jednostkę niż na przykład w Warszawie. Tracą na tym szczególnie osoby słabe, jak kobiety i dzieci, które w trudnych czasach mają najgorzej. A chyba teraz takie czasy nastały. Na wsi wciąż bardzo silną rolę odgrywa Kościół. Nie tyle jako instytucja, myślę tu raczej o osobie księdza. W zależności od tego, jaką dysponuje on osobowością, taki ma wpływ na lokalną społeczność.
Jest w filmie scena spowiedzi młodej bohaterki, kiedy mówi księdzu, że nie kocha swoich rodziców. On puszcza to mimo uszu. Spotyka ją zawód w miejscu, w którym powinna znaleźć wsparcie.
Oczywiście. Dla małej dziewczynki spowiedź jest wielkim przeżyciem i trudnym doświadczeniem. Czytałam kiedyś tekst w „Wysokich Obcasach” opisujący, jak księża podczas spowiedzi pytają o różne seksualne konotacje. Już sam fakt, że obcemu człowiekowi, mężczyźnie, zdradzić trzeba swoje grzechy, wychodzi poza skalę doświadczeń tego, co dziecko może sobie wyobrazić. Moim zdaniem przynosi to większe krzywdy niż ewentualne korzyści. Nie winię Kościoła za to, że nie odpowiada, nie słucha tego, co dzieje się z dziećmi, i nie współuczestniczy w ich rozwoju, bo to po prostu fizycznie niemożliwe. Myślę jednak, że rodzice powinni być na tyle świadomi, by takich sytuacji unikać. To tak skostniałe schematy, że nie mają na celu dotarcia do indywidualności, a służą jedynie formatowaniu dziecka. Nie ma znaczenia, kto tam klęka i dlaczego.
Opowiadasz o problemach rodzinnych z perspektywy trzech kobiet: babci, matki i buntującej się córki.
Myślałam, że w tym połączeniu córka będzie pierwszym pokoleniem, które może mieć narzędzia, by protestować, próbować wyrażać siebie. Chciałam, żeby obok pasywności matki była osoba wyrażająca emocje. Odbiera to, co czuje matka, często na podświadomym poziomie. Stąd wybuchy złości, będące dowodem tego, jak te kobiety są ze sobą emocjonalnie związane.
Nie pomaga również fakt, że wieś to miejsce, gdzie rządzą konserwatywne zasady.
Wieś ma podwójną moralność. Z jednej strony to klasyczne, patriarchalne społeczeństwo, które w każdą niedzielę udaje się do kościoła, z drugiej – jest przyzwolenie na pewne rzeczy, jeśli tylko zostają one w ukryciu. Ktoś kogoś zdradza, ale mimo to nie bierze rozwodu, bo nie wypada. Kiedy byłam dzieckiem, doszło do pierwszego rozwodu w mojej wsi. To było jak wstrząs, wybuch wulkanu, jakby kosmici nas odwiedzili. Bo jeśli kobieta się godzi na złe traktowanie, jest OK, ale kiedy postanawia dać o tym znać, informacja przedostaje się do sfery publicznej, to już nie jest mile widziane.
Główną rolę w twoim filmie gra Marta Nieradkiewicz, z którą współpracowałaś już wcześniej na planie "Z miłości".
Napisałam ten scenariusz z myślą o Marcie i ze świadomością, że łatwiej mi będzie zrobić film, bo ją dobrze znam. Podobnie postrzegamy świat, interesują nas zbliżone rzeczy. Marta bardzo oddaje się temu, co robi, świadomie uczestniczy w procesie kreacji. Jedną z ostatnich wersji scenariusza, jeszcze przed zdjęciami, przepracowałyśmy wspólnie. To w ogóle był taki film, gdzie bardzo mocno trzymaliśmy się tego, co było w skrypcie. Marta dużo dała od siebie. Nawiązała wspaniałą relację z bliźniakami, które na zmianę wcielały się w rolę najmłodszego chłopca. To był dla niej wyczerpujący plan, ale za każdym razem kiedy zdjęcia się przedłużały, mówiła: "Nie odpuszczaj mi!".
Dla ciebie to był też wyczerpujący plan?
Realizacja filmu była dla mnie trudna. Zawsze muszę mieć emocjonalny stosunek do tego, co robię. "Dzikie róże" postanowiłam zrobić po tym, jak urodziłam dziecko i zrodził się we mnie jakiś ogromny, podskórny lęk, że zaraz je gdzieś zgubię bądź zostawię. To było bardzo atawistyczne, zadziałał instynkt. Postanowiłam przepracować swoje lęki. Kiedy to analizowałam, rzeczywiście bolało, ale jakoś ten strach udało mi się wyprzeć.
Ciekawa jest wizualna strona filmu. Chłodna, ascetyczna, korespondująca ze stanem emocjonalnym bohaterki.
Wraz z operatorką Małgosią Szyłak, z którą wcześniej robiłam dokument, szukałyśmy środków wyrazu do tego filmu. Najczęściej inspirację znajduję w fotografii. Pamiętam, że natknęłyśmy się na prace czeskiej artystki Jitki Hanzlovej. Robi dziwne, pełne sensualności zdjęcia lasu, ludzi w lesie. Jest w nich rodzaj atmosfery, który starałyśmy się przenieść do filmu. Chciałyśmy, by było to bardzo naturalistyczne, ale też budowałyśmy mapę tej wsi w sposób widziany oczami dziecka. W związku z czym te przestrzenie są ogromne, a całość jakby nieco oniryczna, miejsca nie łączą się w logiczną mapę.
W Polsce dużo mówi się ostatnimi czasy o polityce prorodzinnej. Ty pokazujesz jednak, że wcale nie jest tak różowo.
Wydaje mi się, że te wszystkie programy społeczne na wielką skalę, jak osławiony 500+, niestety nie rozwiązują problemów. Kiedy wraz z Gosią robiłyśmy w Łodzi dokument "Trzy kobiety", zdałam sobie sprawę, że los tych ludzi przechodzi z pokolenia na pokolenie. Możliwości, jakie mają, zamiast się powiększać, jedynie się kurczą. Najczęściej odbierane są im narzędzia do tego, by sami mogli podejmować decyzje. Ludzi wychowuje się w bierności i takie programy tylko ją powiększają. Czytałam, że kiedy rodzina „łapie się” na program 500+, kobiety przestają pracować. To działanie na krótką metę, bardzo populistyczne, bez efektów na przyszłość.
Oglądając twoje filmy, mam wrażenie, że mierzysz się z niełatwymi tematami. Nie ma tu żadnej kalkulacji.
Nie umiem powiedzieć, z czego to wynika. Muszę rezonować z tematem i dopiero wtedy mogę się nim zająć. To jedyny powód. Podobnie jest teraz, kiedy zaczęłam pracować nad kolejnym scenariuszem. Zainspirowany jest historią kobiety, która jako 50-latka napadła na bank. Narobiła potwornych długów, co skrzętnie ukrywała przed rodziną. W efekcie nie wytrzymała spirali, jaką sama nakręciła. Choć napad na bank był bardzo nieudany, u mnie jest on katalizatorem poważnej zmiany.
Rozmawiał Kuba Armata
Dziennikarz filmowy. Pisze m.in. dla "Kina”, "Magazynu Filmowego” i Wirtualnej Polski. Autor ponad dwustu rozmów z ludźmi kina m.in. z Davidem Lynchem, Darrenem Aronofskym czy Xavierem Dolanem. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych Fipresci.