Zawsze nurtowało mnie to, że ludzie przybywający do Stanów Zjednoczonych pragną zostać Amerykanami i są z tego bardzo dumni. Myślę, że to rodzaj prania mózgu, które trwa latami. Cały czas jesteśmy wystawieni na amerykańskie obrazy i wizje życia. W końcu zaczynamy ich pragnąć – mówi Edgar Honetschläger, reżyser filmu "Los Feliz".
Natalia Gruenpeter: W "Los Feliz" podejmuje pan temat władzy obrazów. Jak pan ją rozumie? Chyba nie przez przypadek ta opowieść rozpoczyna się w Rzymie, a dokładnie w Watykanie...
Edgar Honetschläger: Chrześcijaństwo jest jedyną religią, która umieściła obraz w samym sercu swojej perswazyjnej mocy. W innych wielkich religiach świata coś podobnego nie istnieje. Myślę, że dominacja Zachodu nad światem ma wiele wspólnego z tworzeniem obrazów. Rzadko zdarzali się tacy księża jak Savonarola, słynny zakonnik żyjący w XV wieku, który miał charyzmę i moc przekonywania ludzi. Większość księży reprezentujących Kościół jest raczej nudna. Ale doskonałe malarstwo może przekonać ludzi, zjednoczyć ich wokół jakiejś idei. Przełóżmy to na współczesność. Kiedy obserwowaliśmy ostatnio olbrzymią migrację do Europy, większość ludzi była raczej nieświadoma tego aż do momentu, w którym pojawiło się zdjęcie utopionego chłopca. Ten jeden obraz zmienił świadomość milionów ludzi. Tu widzę władzę obrazów. Żyjemy w czasach, w których nie ma nic bardziej istotnego niż obraz, wszyscy robią selfie, wszyscy udostępniają je w sieci.
Przez jakiś czas mieszkał pan w Japonii. Co dała panu ta perspektywa?
Opuściłem świat chrześcijański. Jeżeli żyjesz w Europie i przenosisz się do Stanów Zjednoczonych, to wciąż pozostajesz w obrębie świata chrześcijańskiego. Podobnie w Ameryce Południowej. Albo tutaj – każdy dom we Wrocławiu jest wyrazem tego świata, czy ci się to podoba, czy nie. Japończycy także są mistrzami obrazu, może nawet są najlepsi, jeżeli chodzi o estetykę. W ich wierzeniach też jest miejsce na obrazowość, ale nie jest ona tak istotna jak w świecie chrześcijańskim. Mamy władzę tak długo, jak długo panujemy nad obrazami. Myślę, że są bardziej potężne niż na przykład... [namysł].
Ropa?
Niż ropa, energia czy militarna siła. Oczywiście, Stany Zjednoczone są wojskową potęgą świata, ale to obrazy decydują o tym, kto jest u władzy.
Obrazy kreują też pewien styl życia.
Filmy manipulują ludźmi. Niezależnie od tego, czy robią to specjalnie, czy nie. Dlatego bawi mnie, kiedy ludzie mówią, że robią dokumenty, które są uczciwe. Co jest w tym uczciwego? Dokumenty są równie perswazyjne jak filmy fabularne. Wypływają z wyborów dokonywanych przez reżysera i ekipę. A kino amerykańskie robi to w sposób, który cię uwodzi i skłania do wiary w inny styl życia. To może dotyczyć wszystkiego: tego, co i gdzie kupujemy, jak wyobrażamy sobie relacje między mężczyzną a kobietą. Kino kreuje pragnienia. Zawsze nurtowało mnie to, że ludzie przybywający do Stanów Zjednoczonych pragną zostać Amerykanami i są z tego bardzo dumni. Imigranci docierający do Europy nie myślą o tym, że pragną zostać Włochami, Austriakami czy Polakami... Myślę, że to rodzaj prania mózgu, które trwa latami. Cały czas jesteśmy wystawieni na amerykańskie obrazy i wizje życia. W końcu zaczynamy ich pragnąć.
Nazwałby to pan kolonizacją wyobraźni?
To dobre sformułowanie. Wytworzyliśmy w Europie, a później w Stanach Zjednoczonych, pewien sposób opowiadania, obrazy, gotowe formuły, które uwodzą ludzi. Ale jeżeli pomyślimy o pierwotnym znaczeniu kolonializmu... to przecież jest potworne i agresywne działanie. Nie mam pewności, czy hollywoodzkie filmy są robione z takim zamiarem... Może są, może stoi za tym jakaś ukryta siła?
Mit Stanów Zjednoczonych przyciąga też wybitnych filmowców, kręcili tam Michelangelo Antonioni czy Wim Wenders. Obaj nawiązywali do konwencji kina drogi, jak pan w "Los Feliz". Czym uwodzi droga?
Jeżeli nigdy nie byłaś w Stanach Zjednoczonych, a oglądałaś sporo filmów, jest olbrzymia szansa, że będzie wśród nich jakiś film drogi. Jest w nich wielość i piękno tego kraju. Kiedy kręciliśmy "Los Feliz" w Kalifornii, miałem w ekipie filmowej oświetleniowca z Tokio, który był w Ameryce po raz pierwszy. Szukaliśmy lokacji blisko wybrzeża i on powiedział, że wszystko tu jest takie filmowe. Tyle razy oglądaliśmy Amerykę w kinie, że zaczynamy ją w taki sposób postrzegać. Amerykanie wykonali świetną robotę w promocji swojego kraju.
Wspomniał pan wcześniej o tym, że obsesja na punkcie obrazów przejawia się też w selfie. Czy dostęp do technologii i łatwość, z jaką można tworzyć obrazy, daje ludziom władzę?
Myślę, że to bardzo powierzchowne. Kiedy upowszechniły się kamery cyfrowe, selekcjonerzy festiwali filmowych mówili, że są zalewani propozycjami. Każdy mógł zrobić film. I robił go. Ale jakość się nie poprawiła. Wystarczy pomyśleć o tym, jak trudno było nakręcić film w latach 50., 60. czy 70. ubiegłego wieku. A to przecież był najlepszy okres kina. Więc demokratyzacja medium nie oznacza, że pojawiło się więcej utalentowanych twórców. Choć może łatwiej ich odkryć dzięki tej dostępności. Poza tym wszyscy już wiemy, że udostępnianie obrazów jest olbrzymim niebezpieczeństwem. Trzeba je przecież gdzieś przechowywać. W ten sposób oddaje się nad nimi władzę firmom takim jak Google. Oni wiedzą o nas wszystko. Ale kim oni są? To również znak zapytania. Ktoś powiedział niedawno, że nie potrzebujemy już służb specjalnych, bo sami jesteśmy gotowi udostępnić masę informacji.
Lawina obrazów jest też napędzana pragnieniem, aby zostać sławnym. W "Los Feliz" również podejmuje pan ten wątek. Dlaczego sława pociąga współcześnie tak wielu?
W świecie zachodnim nie ma nic ważniejszego niż jednostka. Każdy jest przekonany o swojej wyjątkowości. Im dalej pojedziesz na południe, tym silniejsze jest to przekonanie. Inaczej jest na Wschodzie. Na przykład Japończycy są postrzegani jako osoby zorientowane na wartości kolektywistyczne. Od dzieciństwa są uczeni tego, żeby się sobą opiekować, tego, że nikt nie powinien się wyróżniać. To problematyczne w świecie, który promuje osiągnięcia i wyjątkowość. Na Zachodzie ciągle słyszymy, że jesteśmy wyjątkowi. W przemyśle filmowym jest mnóstwo ludzi, którzy są dumni z tego, co robią. Nigdy tego nie rozumiałem. OK, ja robię filmy, a ktoś inny pracuje w hotelu. Nie widzę dużej różnicy. A nasz talent? Skąd go mamy? W zależności od przekonań możemy powiedzieć, że od Boga, z wszechświata albo z genów rodziców. To głupie myśleć, że zawdzięczamy go samym sobie.
A praca?
Nawet ciężko pracujące osoby osiągają sukces dzięki temu, co już w nich jest. Dlatego nie rozumiem tej dumy. A sława jest według mnie czymś, co każdego czyni nieszczęśliwym. Tak zwani celebryci są często bardzo nieszczęśliwi. Bo to jest stresujące: gdziekolwiek pójdziesz, ludzie ci się przyglądają, w ogóle nie masz prywatności. Dlatego oni zawsze trzymają się razem, dlatego często wpadają w nałogi. Oczywiście nie wszyscy, ale wielu. Z drugiej strony, jest olbrzymia większość ludzi, którzy chcą zostać sławni. Oni też są nieszczęśliwi, bo wciąż dążą do sławy, potem orientują się, że jest za późno i nic z tego nie wychodzi. Musimy pozbyć się tej idei.
Rozmawiała Natalia Gruenpeter
Nauczyciel akademicki, filmoznawczyni, edukatorka i animatorka kultury, redaktorka działu filmowego dwutygodnika "artPAPIER”, interesuje się kulturą amerykańską i fotografią, uwielbia kino Gregga Arakiego, z gazetą festiwalową "Na horyzoncie” związana od 2009 roku.