English

Skok wyobraźni [rozmowa z Eitanem Annerem]

Natalia Gruenpeter
11/08/17
Eitan Anner, fot. Laura Ociepa
Cannes w Muranowie!

Jesteśmy na co dzień zajęci pracą, nie mamy chwili, aby się zatrzymać i pomyśleć o tym, że należymy do jakiejś wspólnoty. Może ja też uznaję wiele rzeczy za święte, tylko nie walczę o nie – mówi Eitan Anner, reżyser filmu "Spokojne serce".

Eitan Anner: Mogę najpierw powiedzieć parę słów o festiwalu?

Natalia Gruenpeter: Oczywiście.

Bo naprawdę uważam, że jest niesamowity. W ciągu ostatnich miesięcy byłem z moim filmem na wielu festiwalach, ale ten jest naprawdę cool. Ma olbrzymią widownię i jest tu wielu młodych ludzi. Zwykle są oni przywiązani do swoich małych ekranów i niełatwo przyciągnąć ich do kina. Wczoraj na pokazie mojego filmu była pełna widownia, nie było ani jednego wolnego miejsca. Byłem bardzo zaskoczony, bo to skromna, mała historia, która rozgrywa się w małym, bardzo specyficznym regionie. Więc zastanawiam się, co w tym filmie okazało się uchwytne i ciekawe dla widzów tutaj i na całym świecie.

Wróćmy jednak do filmu. Pana bohaterka przenosi się do Jerozolimy, do dzielnicy zdominowanej przez ortodoksyjnych Żydów, którzy nie chcą różnorodności. Czy presja i stan zagrożenia, w jakim żyje, faktycznie odzwierciedla sytuację w Jerozolimie?

Nie sądzę, żeby w moim filmie chodziło o kwestię różnorodności, choć to problem całego świata. Żyjemy w zglobalizowanym świecie, różni ludzie ciągle podróżują w różne miejsca. W „Spokojnym sercu” nie chodzi o to. Tam nie ma kogoś, kto pochodzi z zewnątrz. Dyskusja – o ile jakakolwiek istnieje – między ultraortodoksyjnymi Żydami a ludźmi zsekularyzowanymi nie jest dyskusją łatwą, ale nie chodzi w niej o różnorodność. Chodzi o to, czym jest i czym ma być Izrael.

Czym jest dla pana?

Należę do osób zsekularyzowanych, urodziłem się tam, gdzie nakręciłem „Spokojne serce”, ale wtedy to było zupełnie inne miejsce. Miałem bardzo szczęśliwe, nieskomplikowane dzieciństwo, podobnie jak moi rówieśnicy. Czuliśmy się dumni z tego, że żyjemy w miejscu, do którego pielgrzymują ludzie z całego świata. Ale w naszym życiu codziennym nie było nic wyjątkowego. Było normalne. Zastanawiam się nad tym, co się stało i dlaczego ta dyskusja jest tak bolesna, dlaczego są tu dwie tożsamości, które się negują. Chodzi o projekt syjonistyczny i odpowiedzi na pytania: na czym nam zależy i czym jest nasz kraj? Nie jest przecież tylko schronieniem, bo schronienie to miejsce, w którym spędza się jakiś czas, aby je później je opuścić. Nie chcemy być schronieniem, czymś w połowie drogi do prawdziwego domu. Nasz kraj został ustanowiony z pewnym programem. Bardzo ambitnym. W szkole podstawowej uczono mnie, że ten cel nie jest religijny, że chodzi o emancypację Żydów, o wyjście z getta. To nie udało się w Europie, ale działało całkiem nieźle w Izraelu. Zupełnie inaczej postrzegają to środowiska ultraortodoksyjne. Weźmy na przykład dyskusję na temat armii: wszyscy muszą iść do armii, ale oni odmawiają. A przecież armia izraelska wydaje się sprawą bezdyskusyjną, bo broni nas wszystkich. Dlatego dyskusja jest bardzo trudna. Nie ma wspólnego gruntu, na którym obie strony mogłyby się spotkać i rozmawiać.

W pana filmie znaczącą rolę odgrywa muzyka, o której mówi się, że łagodzi obyczaje, że jest uniwersalnym językiem. Wierzy pan, że sztuka ma moc łączenia ludzi?

Klasyczna muzyka powinna być czymś neutralnym. Mogę dyskutować o Chopinie z Chińczykiem, więc dlaczego nie mogę tego robić z ultraortodoksyjnymi Żydami? W moim filmie dotykam duszy projektu wspólnego państwa. I chodzi też o duszę chłopca, bohatera mojego filmu, który potrzebuje gry na pianinie. Jest niemową, nie ma głosu, więc kto za niego przemówi? To dylemat wielu sekularnych osób, które obserwują to i zastanawiają się, czy mogą w jego imieniu mówić. Pytają: co ja wiem? Czy wiem lepiej niż jego rodzice? Prawdopodobnie nie. Więc skąd dylemat: jak wyciągnąć rękę? Czy trzeba coś zrobić, czy nie? Ja sądzę, że kiedy nie ma dyskusji, obie strony ponoszą jakąś stratę. Sztuka powinna mieć moc łączenia ludzi. W ostatnich dwóch dekadach obserwuję w moim regionie wzrost ruchów ekstremistycznych, które chcą zakazać muzyki, innych dyscyplin sztuki. To dowód na to, że sztuka ma pewną moc, że jest czymś uniwersalnym. Ale ludzie, którzy nie chcą dialogu, zrobią wszystko, żeby artyści byli cicho. W tym momencie nie jestem wcale pewny, czy muzyka, filmy, sztuka w ogóle będzie w przyszłości łatwo dostępna, że artyści będą mogli się swobodnie wyrażać. Nie możemy brać tego za pewnik.

Dlaczego ten ekstremizm się nasila? Czy jako nastolatek albo dwudziestolatek wyobrażał pan sobie, że sprawy tak się potoczą?

Syjonizm jest projektem, a projektem musi ktoś zarządzać. Funkcjonowała socjalistyczna zasada państwa i ekonomii, ideologia, która wszystkich spajała. W 1977 roku to upadło, a później zaczęła się globalizacja, wkroczył wolny rynek. Teoria, polityka, idee zostały sprywatyzowane, a rząd i intelektualiści wycofali się. Ludzie z centrum, którzy trzymali ten projekt w całości, przestali myśleć o sobie jako o członkach grupy. Staram się mówić więc do ludzi podobnych do mnie, powiedzieć, że jesteśmy wspólnotą, mamy idee i rzeczy, które uznajemy za święte, choć może o nich nie myślimy i nie rozmawiamy. Jest w „Spokojnym sercu” scena, w której zakonnik daje bohaterce lekcję gry na organach. Ona mówi, że jest klasyczną pianistką, nie potrafi grać na organach i wierzy w świętą trójcę: Bacha, Mozarta, Beethovena. On odpowiada: ach, więc jesteś ortodoksyjna. I ona się uśmiecha, bo to prawda. Też ma coś w rodzaju religii, choć sobie tego nie uświadamia. Jesteśmy na co dzień zajęci pracą, nie mamy chwili, aby się zatrzymać i pomyśleć o tym, że należymy do jakiejś wspólnoty. Może ja też uznaję wiele rzeczy za święte, tylko nie walczę o nie, bo jestem zajęty, bo nie jestem zorganizowany.

Bycie częścią wspólnoty wymaga wyobrażania sobie wspólnej przyszłości. Widzi pan w tym myślenie utopijne?

Można to nazwać utopią, ale nie musi tak być. Chodzi raczej o przyszłość, ku której się zmierza. Dwieście lat temu, na długo przed syjonizmem, ktoś musiał wymyślić świat, w którym Żydzi nie będą żyli w sztetlach, małych miasteczkach i gettach. To wymagało skoku wyobraźni. Kolejnym wielkim krokiem była idea żydowskiego państwa. Theodor Herzl, człowiek, który to wymyślił, był dramaturgiem. Jego manifest nie był właściwie manifestem, ale książką. Fikcją. Więc to była praca wyobraźni. Teraz też ktoś musi wykonać podobny skok, żeby zobaczyć lepsze społeczeństwo, w którym dla każdego znajdzie się miejsce. Ale to nie jest utopijna idea. To kolektywny wysiłek, zmierzanie do tego, żeby było coraz lepiej. Ludzie, którzy w 1948 roku stworzyli Izrael, byli idealistami w najgłębszym znaczeniu tego słowa. Próbowali zbudować idealne społeczeństwo, które stanie się wzorem. Nie chcieli jedynie schronienia. Chcieli społeczeństwa, w którym nie będzie ubóstwa, w którym każdy będzie dbał o innych. Może powinniśmy wyobrazić sobie, gdzie chcemy iść, i pójść tam razem, nie pozostawiając nikogo w tyle.

Jak wyobraża pan sobie przyszłość swojego kraju?

Wyobrażam sobie społeczeństwo, które jest znacznie mniej podzielone. Przez ostatnie 20 lat było w Izraelu wiele niepokojów społecznych, różne grupy wciąż prowadzą ze sobą walkę o prestiż, o budżety, władzę polityczną. Prowadzą rachunki win, robią sobie wyrzuty. Jeżeli mamy wyobrazić sobie wspólną przyszłość, musimy zostawić to za sobą. Usiąść razem i uświadomić sobie, że albo zrobimy to wspólnie, albo wszystko się rozwieje. 

Rozmawiała Natalia Gruenpeter


Natalia Gruenpeter

Nauczyciel akademicki, filmoznawczyni, edukatorka i animatorka kultury, redaktorka działu filmowego dwutygodnika "artPAPIER”, interesuje się kulturą amerykańską i fotografią, uwielbia kino Gregga Arakiego, z gazetą festiwalową "Na horyzoncie” związana od 2009 roku.


czytaj także
Wywiad Portret artystki z czasów młodości [rozmowa z Sandrą Wollner] 11/08/17
Relacja KRONIKA 06 T-Mobile Nowe Horyzonty - sceny wybrane 11/08/17
Wywiad Impreza się skończyła [rozmowa z Timothym George’em Kellym] 11/08/17
Wywiad Chrystus był rewolucjonistą [rozmowa z Pippo Delbono] 11/08/17

Newsletter

OK