- Niektórzy uważają współczesną publiczność za infantylną, ale ja się z tym nie zgadzam. Uwielbiam ją za to, że przestała traktować kino artystyczne jako świętość i nauczyła się czerpać z niego frajdę - z Ildikó Enyedi, bohaterką retrospektywy na tegorocznym festiwalu, rozmawia Piotr Czerkawski.
W swoich filmach pokazujesz świat jako optymistyczne miejsce, w którym ludzie - nawet jeśli bardzo się od siebie różnią - mogą być sobie bliscy.
Ta pogodna konkluzja jest dla mnie istotna. Powiem szczerze, że nie wyobrażam sobie poświęcania kilku lat życia na kręcenie filmu, który emanowałby toksycznymi emocjami i miał wpędzić widza w depresję. Oczywiście, moja postawa rodzi inny problem: jak opowiedzieć historię, która okaże się pogodna, a jednocześnie pozbawiona banału i ckliwości? Z góry uprzedzam, że nie ma na to prostego przepisu. Za każdym razem trzeba zaufać intuicji i liczyć się z tym, że można popełnić pomyłkę.
Ze wsparcia intuicji często korzystają twoi bohaterowie. Wydaje się, że wielu z nich ma w sobie coś dziecięcego, jak chociażby Maria, kontrolerka jakości mięsa z Duszy i ciała.
Być może dzieje się tak dlatego, że nie pozwalam postaciom z moich filmów traktować siebie zbyt serio. Najlepiej widać to chyba w Szymonie Magu, którego bohater, choć jest światowej sławy jasnowidzem, czuje się w Paryżu zupełnie zagubiony, bo nie zna ani słowa po francusku. Zamiast jednak się tym frustrować, uznaje doświadczenie za odświeżające.
Dlaczego humor wydaje ci się tak ważny?
Bez niego moje filmy byłyby nie do zniesienia i okazałyby się kolejnymi pretensjonalnymi historyjkami o outsiderach. Tak przynajmniej zawsze mi się wydawało i gdy prezentowałam w Cannes debiutancki Mój wiek XX, a na widowni nie usłyszałam ani jednego śmiechu, pomyślałam, że poniosłam klęskę. Ostatecznie film się spodobał, ale miałam wrażenie, że publiczność zamyka się na jego istotny wymiar. Przez lata śmiechy pojawiały się wyłącznie na seansach dla studentów. Gdy więc na początku tego roku pokazałam odrestaurowaną wersję Wieku… na festiwalu w Berlinie i zauważyłam, że widownia wreszcie dobrze się bawi, byłam wniebowzięta. Niektórzy uważają współczesną publiczność za infantylną, ale ja się z tym nie zgadzam. Uwielbiam ją za to, że przestała traktować kino artystyczne jako świętość i nauczyła się czerpać z niego frajdę.
Mój wiek XX, reż. Ildiko Enyedi
Między twoim poprzednim filmem Szymon Mag, a najnowszym -Dusza i ciało minęło 18 długich lat. Gdzie byłaś przez cały ten czas?
Chętnie powiedziałabym ci, że wyjechałam do Indii w poszukiwaniu oświecenia, ale prawda jest znacznie bardziej prozaiczna. Siedziałam w domu w Budapeszcie i wychowywałam dwójkę dzieci. Przy okazji pisałam scenariusze i walczyłam o realizację kolejnych filmów, ale po 2000 roku węgierskie kino znalazło się w głębokim kryzysie i przez lata zwyczajnie nie mogłam zgromadzić odpowiedniego budżetu.
Jak radziłaś sobie z chwilami zwątpienia?
Za każdym razem, gdy się pojawiały, powtarzałam sobie, że warto czekać, bo reżyseria filmowa to najlepszy zawód świata, który umożliwia ci dezercję z własnego życia, a jednocześnie bycie aktywnym i nieustanny rozwój. Poza tym chyba żadna inna profesja nie pozwala łączyć skrajności - wkraczać z kamerą w tak prozaiczne miejsca jak kopalnia czy rzeźnia (właśnie tam rozgrywa się historia miłosna w filmie Dusza i ciało, przyp. red.) i szukać w nich odpowiedzi na głęboko filozoficzne pytania.
Dusza i ciało, reż. Ildikó Enyedi
Istnieją twórcy, którym zazdrościsz przebiegu kariery?
O tak, jednym z nich był Andrzej Wajda. Widywałam się z nim w Warszawie podczas warsztatów, które prowadzę w jego szkole filmowej. Scenariusz naszych spotkań zawsze był taki sam: przylatywałam z Budapesztu, Wajda witał mnie, a pytany, co u niego, odpowiadał: "Pracuję właśnie nad nowym filmem. Mam już zmontowany fragment. Chcesz zobaczyć?". Nieważne, że był coraz starszy i dobiegał dziewięćdziesiątki, zawsze miał w sobie tyle samo twórczej energii. Gdy w zeszłym roku pokazywał mi scenę z Powidoków, nawet nie pomyślałam, że może to być nasze ostatnie spotkanie.
Pamiętasz swoje odczucia, gdy po długiej przerwie udało ci się w końcu wrócić za kamerę i zacząć kręcić Duszę i ciało?
Czułam się, jakbym po raz kolejny realizowała debiutancki film, nie byłam niczego pewna, wszystko stanowiło dla mnie nowość. To poczucie wcale mnie jednaknie deprymowało, wręcz przeciwnie. Ciekawość dodawała sił i wzmacniała kreatywność. Mam nadzieję, że już mnie nie opuszczą, bo jestem zdeterminowana, jednak żeby nadrobić stracony czas i zrealizować wszystkie projekty, które chodzą mi po głowie, musiałabym przebić Wajdę i dożyć chyba setki.
Stuletnia reżyserka brzmi jak modelowa bohaterka twojego filmu. Zgadzasz się z krytykami, którzy określają twoją twórczość jako baśniową?
Nie. Uważam, że jestem realistką, a magia, którą pokazuję na ekranie, stanowi naturalną część codzienności. Nic nie jest wyłącznie zwyczajne albo wyłącznie niesamowite - tego typu myślenie wydaje mi się ograniczające. Właśnie dlatego nakręciłam film, który nazywa się Dusza i ciało, a nie Dusza albo ciało.
Zdradzisz, o czym będzie film, nad którym teraz pracujesz?
The Story of My Wife to historia burzliwej relacji holenderskiego kapitana statku i jego francuskiej żony, granej przez Leę Seydoux. Taki pomysł wydał mi się ciekawy, bo większość filmów opowiada o namiętności, która pojawia się na początku związku, a potem bezpowrotnie przemija, podczas gdy ja chcę pokazać, że da się ją utrzymać również w małżeństwie. W The Story… jest jeszcze jeden istotny wątek. Lea gra bohaterkę, która jest postacią z krwi i kości, ale jednocześnie alegorią życia - kimś, kogo nie da się zrozumieć ani ujarzmić. Trzeba tę postać zaakceptować taką, jaką jest. The Story… to jednak niejedyny projekt, o którym teraz intensywnie myślę. Wiem już, że w następnej kolejności zrealizuję film, którego głównym bohaterem będzie… Drzewo.
Gdy tak cię słucham, trudno mi uwierzyć, że najpierw kończyłaś socjologię.
Teoretycznie rzeczywiście może to się wydać sprzeczne - z jednej strony nauka, w której liczą się statystyki i uogólnienia, z drugiej swoboda świata sztuki. W praktyce jednak te dziedziny są sobie bliższe, niż mogłoby się wydawać. W obu przypadkach chodzi przecież o fascynację człowiekiem, próbę zrozumienia jego postępowania. Różnica dotyczy tylko skali - socjologia zajmuje się zbiorowością, a sztuka jednostką, często nieprzystającą do wszelkich klasyfikacji.
Jak z perspektywy socjolożki oceniasz to, co obecnie dzieje się na świecie?
Jestem głęboko zaniepokojona. Myślę, że - nie tylko w krajach Europy Wschodniej, lecz także w Wielkiej Brytanii czy USA - mamy do czynienia z czymś w rodzaju kryzysu myślenia zdroworozsądkowego i wiary we własne siły. W związku z tym, gdy pojawiają się choćby trudności natury ekonomicznej, uciekamy pod skrzydła populistów, którzy karmią się naszymi lękami i wykorzystują je do cynicznych celów. Musimy z tym skończyć i na powrót zaufać samym sobie. Na szczęście, gdy obserwuję swoje dwudziestoparoletnie dzieci i ich rówieśników, mam powody, by przypuszczać, że ich pokolenie naprawi nasze błędy.
Krytyk filmowy, dziennikarz, doktorant Uniwersytetu Wrocławskiego (przygotowuje pracę o twórczości Erica Rohmera). Laureat Nagrody Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej w kategorii "Krytyka filmowa". Stale współpracuje między z innymi z miesięcznikiem "KINO" i portalem Filmweb.pl. Od znanej polskiej reżyserski usłyszał o sobie "trochę szalony, ale w sumie w porządku".