The Woman Who Left / Ang babaeng humayo
Filipiny 2016 / 229'
reżyseria, scenariusz, zdjęcia, montaż: Lav Diaz
obsada: Charo Santos-Concio, John Lloyd Cruz, Michael De Mesa, Nonie Buencamino, Shamaine Buencamino, Mae Paner, Mayen Estanero, Marjorie Lorico, Lao Rodriguez, Jean Judith Javier
producent: Ronald Arguelles, Lav Diaz
produkcja: Sine Olivia Pilipinas, Cinema One Originals
nagrody: MFF w Wenecji 2016 - Najlepszy Film (Złoty Lew); Jameson Dublin International Film Festival 2017 - Najlepszy Reżyser; Dublin Film Critics Circle Awards - Najlepszy Reżyser
polski dystrybutor: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty
w polskich kinach od 10 listopada 2017
Filmy Lava Diaza (Century Birthing i Florentina Hubaldo, CTE, 12. NH; Norte, koniec historii, 13. NH; Z tego, co było, po tym, co było, 15. NH; Kołysanka do bolesnej tajemnicy, 16. NH), jednego z tuzów kina azjatyckiego, czołowego przedstawiciela slow cinema, od dawna stanowią istotny punkt w programie kolejnych edycji MFF T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Bohaterką jego najnowszego dzieła jest Horacia, kobieta niesłusznie wtrącona do więzienia na 30 lat. Tuż przed wyjściem z zakładu dowiaduje się, kto faktycznie popełnił zarzucaną jej zbrodnię. Przez trzy dekady świat zdążył zmienić się na gorsze, jednak Horacia ze stoickim spokojem obmyśla plan zemsty na byłym kochanku. Diaz wrzuca swoją bohaterkę w dziki i nieznany świat Filipin końca lat 90., w którym bezwzględna przemoc i ciągłe porwania obywateli są na porządku dziennym. Brutalna rzeczywistość zmusza Horacię i wielu jej podobnych do zakładania masek, bycia kimś innym. Reżyser bezustannie każe bohaterom analizować wybory moralne i brać udział w niekończącej się walce o własne dusze. Najnowszy film Lava Diaza został nagrodzony Złotym Lwem na festiwalu w Wenecji.To nagroda dla mojego kraju, dla Filipińczyków. Za nasze trudy, za trudy ludzkości - powiedział Diaz, dziękując jurorom weneckiego festiwalu.Zainspirowało mnie opowiadanie Tołstoja. Przeczytałem je dawno temu, uleciały mi z głowy fabuła i imiona bohaterów. Ale zostało poczucie, że tak naprawdę nie rozumiemy naszego życia. To podstawowa prawda naszej egzystencji.
Roman Gutek:Te filmy mają to, czego w kinie szukam: ciszę, melancholię, dramaturgiczny i estetyczny minimalizm, kontemplacyjny, powolny rytm.
Tadeusz Sobolewski, "Gazeta Wyborcza": Złoty Lew dla Diaza odkrywa szerszej publiczności reżysera niezależnego, który od dwudziestu lat realizuje filmy znane głównie bywalcom festiwalowym (były na Nowych Horyzontach). Jego filmy - rzecz szczególna - trwają po 7-8 godzin. Długie, czarno-białe ujęcia z nieruchomej kamery - narracja powolna, ale wciągająca. Filmy te dzieją się współcześnie na Filipinach, dotykają bezprawia i samowoli władzy. Ich źródłem jest często klasyczna literatura (m.in. Dostojewski). "The Woman Who Left" nawiązuje do krótkiego opowiadania Lwa Tołstoja "Bóg widzi prawdę, ale czeka". W dorobku Diaza jest to film wyjątkowy: trwa bowiem tylko 3 godziny 46 minut. Nauczycielka, niesłusznie skazana za zabójstwo, po 30 latach wychodzi z więzienia na skutek czyjegoś zeznania. Pragnie odszukać swoich bliskich i zemścić się na byłym kochanku, przez którego trafiła do więzienia.
Wchłonięty przez Orient: Obserwując bohaterkę, widz może dostrzec, że Diaz od początku miał pomysł na wykreowanie i rozwinięcie jej postaci. Jego dzieło przybiera formę krótkiej rozprawy o dwoistości ludzkiej natury, portretując Horacię w skrajnych sytuacjach. Krótko po opuszczeniu więzienia jest zmuszona "założyć maskę", w której, być może, chwilami czuje się aż zbyt wygodnie. Zawoalowanie prawdziwego charakteru przychodzi jej z trudem, ponieważ w mieście spotyka różnych ludzi, a każdy z nich potrzebuje pomocy. Dobrym przykładem jest Mameng - młoda, bezdomna kobieta, widząca demony we wszystkich ludziach, którzy nie są jej przychylni. Jednak to właśnie dzięki niej protagonistka zdobywa informacje (w zamian za zapłatę) potrzebne w realizacji planu zemsty. Staje się on pretekstem do podróży w głąb własnej duszy. Podróż tę, w mniejszym lub większym stopniu, odbywają wszyscy bohaterowie. Horacia, podobnie jak bohater cytowanego przez nią opowiadania, przez większość czasu pozostaje uwięziona w tytułowej Wieży ciemności, miejscu, w którym zmysły i człowieczeństwo zostają poddane najcięższej próbie. Z biegiem wydarzeń odkrywa jednak, że nawet z najmroczniejszych miejsc można odnaleźć wyjście.
Radek Folta, moviesroom.pl: Ten trwający prawie cztery godziny film wyjechał z Wenecji ze Złotym Lwem. Zasłużenie, bo mistrz Diaz stworzył jeden z najbardziej przystępnych, prostych, a zarazem niesamowicie absorbujących obrazów. Jeżeli lubicie wyzwania, czarno-białe zdjęcia, długie ujęcia i niewiele dialogów, ta opowieść o długo dojrzewającej w człowieku zemście będzie dla was. Gwarantuję, że wrócicie z tej podróży do Filipin odmienieni.
Krzysztof Kwiatkowski, "Gazeta Wyborcza": Czterogodzinna, czarno-biała opowieść o zrujnowanym, wyzutym z solidarności społeczeństwie Filipin. To i tak jeden z krótszych filmów Lava Diaza, autora ośmiogodzinnej "Kołysanki do bolesnej tajemnicy". Dla mnie jako artysty najważniejsza jest wolność. Nie zamierzam być więźniem 120 minut - tłumaczy reżyser. Film Diaza zachwyca. Ale czy jego długość nie zamienia społecznie zaangażowanego kina w zabawkę dla tych, którzy mogą sobie na jego oglądanie pozwolić? Tych, którzy nie muszą wtedy czekać w kolejce do pośredniaka albo przychodni?
Bartosz Marzec, 5kilokultury.pl: W "Wittgensteinie" tytułowy bohater stwierdza, że wszystko, co ważne, jest u świętego Mateusza, Dostojewskiego i Tołstoja. Tropy te są zauważalne w nowym filmie Lava Diaza; łączą się ze sobą, tworząc bardzo gorzką, ale koniec końców pozostawiającą nadzieję, humanistyczną opowieść. Filipiński reżyser tym razem nie przeprowadza operacji na możliwościach percepcyjnych widza, "Kobieta..." to klasyczna narracja (choć oczywiście trwa te swoje niespełna cztery godziny), ale pozostawia pole dla satysfakcjonujących refleksji i niebanalnych interpretacji.
Marta Bałaga, film.onet.pl: Nieprzypadkowo odbierając nagrodę Diaz zadedykował ją właśnie Filipińczykom. "To dla mojego kraju" - powiedział, dziękując jury pod przewodnictwem Sama Mendesa. "Za nasze trudy i za trudy ludzkości." Jednak polityczne przewroty i skandale z pierwszych stron gazet stanowią tylko tło, które rzadko wpływa na trudny los głównych bohaterów. Wszyscy, których spotyka na swojej drodze Horacia, egzystują z dnia na dzień: sprzedawca lokalnego przysmaku balut, bezdomna dziewczyna, cierpiąca na padaczkę transseksualna prostytutka. W radiu spiker donosi o śmierci księżnej Diany, a życie toczy się dalej. I zwykle przynosi tylko kolejne kopniaki. Diaz robi kino, które nie jest dla wszystkich. Prestiżowe nagrody i fabuła o sensacyjnym posmaku raczej tego nie zmienią. I co z tego? Jednego niedowiarka właśnie udało mu się nawrócić. Rozszerzona wersja męczącej superprodukcji Zacka Snydera "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości" trwa 180 minut. Lepiej już obejrzeć najnowszy film Diaza - oferuje widzowi znacznie więcej niż tylko wycięty wcześniej w montażu występ Jeny Malone.
Łukasz Muszyński, filmweb.pl: Horacia to arcyciekawa postać. Jeszcze w więzieniu widzimy, jak niesie pomoc towarzyszkom niedoli (...). Bohaterka skrywa jednak drugie mroczniejsze oblicze: wytatuowanej twardej babci, która potrafi spuścić manto agresywnemu obwiesiowi i fachowym okiem ocenić broń potrzebną do wykonania wyroku. Ze skrawków dialogów można się domyślić, że w trakcie odsiadki Horacia zaliczyła wszystkie szczeble kryminalnej edukacji. Na ile zmieniło ją więzienie? Czy niesłuszna kara, jakiej została poddana, osłabiła czy raczej wzmocniła jej wiarę w Boga? Czy uczynione przez nią dobro może stać się niezamierzenie zarzewiem zła? Na te pytania Diaz nie udziela jednoznacznej odpowiedzi.
Barbara Hollender, "Rzeczpospolita": Film Lava Diaza to dzieło oryginalne i nieszablonowe. Trzeba też przyznać – niełatwe w oglądaniu. Filipińczyk konsekwentnie uprawia tzw. slow cinema – kino skupione i niespieszne. Uważnie przygląda się światu i ludziom. Mówi: „W sztuce cenię wolność, nie liczę czasu”. (...) Diaz zrobił film o zemście i przebaczeniu. Wciągający, pełen cierpienia i empatii dla człowieka, który stracił całe życie, nosi w sobie ranę. Ale przecież nikt mu nie zwróci młodości, bliskości z własnymi dziećmi, tego wszystkiego, czego nie było dane jej doświadczyć.
Anna Tatarska, Co jest grane: Kino Filipińczyka stoi w kontrze do "rozrywki instant", z którą identyfikuje się większość popularnych produkcji. Jest powolne, estetycznie lakoniczne, celebruje momenty nie dziania, wymaga skupienia. Porusza, jeśli mu się na to pozwoli, bo swoim snuciu nie traci gatunkowej wagi, pozostaje gęste, ważkie, esencjonalne. Kto odważy się zanurzyć w ekranowy świat Diaza, dostrzeże, jak niesamowicie blisko rzeczywistości jest ten twórca i jak uważnie się jej przygląda.
Anita Piotrowska, "Tygodnik Powszechny": Obok seriali i filmów głównego nurtu, spełniających rolę gorzej lub lepiej skonstruowanych wypełniaczy czasu, istnieje także kino służące czemuś wręcz przeciwnemu: rozciąganiu, kontemplowaniu i smakowaniu każdej minuty. Nagrodzona Złotym Lwem w Wenecji „Kobieta, która odeszła” to film, który wołanie o indywidualną i społeczną sprawiedliwość przekłada na język religijny.
Piotr Szczyszyk, "Kino": Diaz nie dba o komfort widza, nie ukrywa, że wymaga od niego bezkrytycznego posłuszeństwa i całkowitego dostosowania się do powolnego rytmu opowieści. Z całą pewnością warto jednak podjąć ten wysiłek. Diaz wydaje się nie zapatrzonym we własne działo kabotynem a oryginalnym twórcą, reagującym na skomplikowane problemy społeczne. Hermetyczność „Kobiety...” okazuje się zatem jedynie pozorna. W rzeczywistości film Diaza przypomina współczesną baśń, która – podobnie jak historia czytana dzieciom przez Horacię – opowiada o śnie, który został ukryty w wielkim świecie.
Czy właśnie dlatego twoje filmy są tak długie? "Kołysanka do bolesnej tajemnicy", którą zaprezentowałeś w Berlinie, trwała osiem godzin. "Kobieta, która odeszła" - zaledwie cztery. Nie wydaje ci się, że zniechęcasz tym swoich odbiorców?
Pokaż mi reżysera, który robiąc filmy, myśli o widzach. Jeśli taki istnieje, jest z niego skończony dureń. Przecież postępując w ten sposób, od razu idziesz na ten pieprzony kompromis! Jeśli nie stawiasz widzom żadnych wyzwań, jeśli nie potrafisz zaproponować im niczego nowego, twoja praca nie ma sensu. Gdybym tak zrobił w przypadku tego filmu, powstałaby z tego jakaś telenowela. "Horacia wychodzi z więzienia i postanawia zabić zdradzieckiego Rodrigo - nie przegap kolejnego odcinka!". Nie chcę odwalać chałtury, tylko pokazywać prawdziwe życie. A ono nie składa się ze scen akcji, tylko z dłużyzn i dygresji. Horacia ma przed sobą jasny cel, ale nie osiągnie go od razu. Ty też nie wstałaś rano i nie przyszłaś na wywiad: wstałaś, szukałaś czegoś do zjedzenia, wysłałaś jakiś tekst, ktoś z tobą rozmawiał, może nawet śmiertelnie cię znudził. Na każdą wykonywaną przez nas czynność składa się tyle etapów, że na samą myśl najchętniej byśmy z niej zrezygnowali.
Po co ci więc ta sensacyjna otoczka?
Opowiadam o ludziach, a zemsta jest jednym z najbardziej ludzkich odruchów. Mamy w sobie nienawiść. Kiedy spotyka cię niesprawiedliwość, budzi się w tobie gniew - tak już jesteśmy skonstruowani. Horacia spędziła za kratkami 30 lat, skazana za zbrodnię, której nie popełniła. Więc co robi, gdy wreszcie wychodzi na wolność? Zaczyna szukać osoby, która za to odpowiada. To bardzo ludzkie. Jednocześnie jednak czas spędzony w więzieniu robi z niej inną, może nawet dużo lepszą osobę.
No właśnie, twoi bohaterowie to kobiety z przeszłością i mężczyźni po przejściach. Żyją w strasznych warunkach, ale mają w sobie jednocześnie bardzo dużo ciepła.
Nie znoszę używać tego słowa, ale tak właśnie jest: w tym filmie jest nadzieja. Bez względu na to, co robisz i jak wygląda twoje życie, zawsze masz nadzieję na lepsze jutro. Najlepiej wyraża to chyba postać tego nieszczęsnego sprzedawcy balotów. Rzadko udaje mu się coś sprzedać, ludzie wciąż go okradają, a on i tak każdej nocy wychodzi na ulicę. Bo może dziś będzie inaczej. Może wreszcie uśmiechnie się do niego los, a sprawiedliwości stanie się zadość. Nie uważam takiej wiary za głupią, nie wyśmiewam się z jego naiwności. Nadzieja sprawia, że jego życie ma sens. Co z tego, że nic z tego nie wynika. Przynajmniej ma na co czekać.
Czas nie stoi jednak po jego stronie. Akcja filmu toczy się w 1997 roku, kiedy Filipiny przeżywały prawdziwą plagę porwań. Czemu postanowiłeś wrócić do tego okresu?
Dużo czytałem o tamtych latach. Hongkong ponownie stał się częścią Chin, Filipińczyk zamordował Gianniego Versace, księżna Diana zginęła w wypadku samochodowym. W "The Woman Who Left" pokazuję, co się wtedy działo, ale jednocześnie skupiam się na teraźniejszości. Bo kino zawsze jest przede wszystkim teraźniejszością. Może właśnie dlatego zawsze uwielbiałem filmy Tarkowskiego - bawił się w nich pojęciem czasu. Jak powiedział kiedyś André Bazin: "Śmierć to zwycięstwo czasu". Ale religie uczą nas, że w śmierci jest też odrodzenie, więc czas stanowi dla nas pewną zagadkę.
W filmie "Kobieta, która odeszła" po raz kolejny zdecydowałeś się na czarno-białe zdjęcia. Mają w sobie coś z niemieckiego ekspresjonizmu.
Uwielbiam te filmy - bardzo mnie inspirują. Niemiecki ekspresjonizm miał w sobie pewne nieskrępowanie. Sytuacja polityczna sprawiła, że filmowcy zostali wtedy odizolowani od reszty świata. Stworzyli więc coś zupełnie wyjątkowego i za jego pośrednictwem komentowali zachodzące zmiany. W moim kraju podobną funkcję pełniły komiksy. Wiele osób pyta mnie czasem, czy fascynuje mnie twórczość Sebastião Salgado. Pracowałem kiedyś jako dziennikarz i podoba mi się jego reporterskie podejście, ale prawda jest taka, że przede wszystkim ukształtowały mnie właśnie te czarno-białe komiksy. Jeśli chodzi o wygląd moich filmów, jestem bardzo zdyscyplinowany. Kiedy dorastałem, kino było dla mnie ucieczką. Oglądałem osiem filmów tygodniowo i wszystkie były czarno-białe. Tak już zostało.
A nieruchome ujęcia?
W kinie łatwo o manipulację. Podczas montażu możesz zmienić wymowę każdej sceny. Tego uczą cię w szkole filmowej - by zawsze mieć w zapasie kilka różnych ujęć. Więc potem robisz zbliżenie twarzy i od razu staje się jasne, co chcesz przez to powiedzieć. Moje ujęcia są nieruchome, bo tylko wtedy aktorzy mogą zdobyć się na szczerość. Zbliżenia nie są szczere.
Bo od razu wskazują, na co patrzeć?
I mówią, co myśleć. To nudne. Nie twierdzę, że moje filmy są lepsze od innych, ale staram się za wszelką cenę unikać konwencji. Ludzie mówią: "Film powinien trwać dwie godziny, bo nikt go nie obejrzy". Pieprzyć to. Jeśli wymaga tego historia, mój film będzie trwał czterdzieści godzin. Nie siedzę w więzieniu i mogę robić to, co mi się podoba. Wolność to pewna utopia, ale może stanowić też styl życia. Kiedy zrobiłem swój pierwszy pięciogodzinny film, wszyscy powtarzali, że jestem skończony. Więc zrobiłem kolejny, który trwał dziesięć. Kino jest elastyczne - to medium, które nie ma ograniczeń. Dlatego trzeba testować jego wytrzymałość. To nie gumka. Nie pęknie.
Rozmawiała Marta Bałaga
Gazeta Festiwalowa "Na horyzoncie"
Wiesz, że nazywają Cię duchowym ojcem kina filipińskiego?
- Takie etykietki wymyślają ludzie od festiwali. Dla mnie duchowym zajęciem jest patrzenie na drzewa. To, jak odnajdujesz sens życia. Matka gotująca jedzenie dla swoich dzieci i dobierająca im odpowiednie składniki diety - to jest duchowe! Robienie kina i dbanie o nie - to jest duchowe! Ale tu nie chodzi o wiarę w Boga. Kino jest Bogiem.
Większość Twoich filmów utrzymana jest w czerni i bieli. Dlaczego, skoro tak ważną rolę odgrywa w nich natura?
- Dorastałem, oglądając mnóstwo czarno-białych filmów i telewizji, więc wyrobiłem w sobie taki sposób patrzenia. Robiłem kilka kolorowych filmów, ale jednak wolę monochromatyczne. To kwestia gustu.
Skąd pomysł robienia 6-7-godzinnych filmów?
- Nie zważam na to, ile trwają. Uważam, że kino powinno być wyzwolone od konwencji. Kto powiedział, że film powinien mieć 1,5 godziny? Jeżeli postrzegać kino jako sztukę, to nie powinna mieć ona żadnych granic. Wiem, że rynek filmowy chce profitu, ale nikt nie pyta malarza, dlaczego jego płótno jest tak duże albo tak małe.
Słuchałam muzyki, którą robisz. Niestety, nie mogłam nigdzie znaleźć tłumaczenia tekstów.
- I nie znajdziesz. Muzykę robię od lat, ale jej nie sprzedaję. Komponuję, piszę poezję, kręcę filmy. Dla mnie to wszystko jest sztuką, jednym organizmem.
Czy chciałbyś, aby Twoje filmy wyświetlano obok produkcji popularnych?
- Jasne, ale to niemożliwe. Dystrybutorzy to ludzie sukcesu i profitu. Oni mają w dupie kulturę, ważna jest tylko kasa. Za coś muszą jeździć na Bahamy.
Rozmawiała Natalia Kaniak
portalfilmowy.pl: Jak wyglądały pańskie początki pracy reżyserskiej?
Lav Diaz: Zawsze marzyłem, żeby zostać filmowcem. Chodziłem na warsztaty i kursy reżyserii, gdzie wszystkiego trzeba było uczyć się w ekspresowym tempie. Tam miałem okazję pierwszy raz w życiu trzymać w ręku kamerę i zobaczyć, jak wygląda praca na planie. Zacząłem też próbować sił w pisaniu scenariuszy.
PF: Były to scenariusze do filmów akcji, a więc kina dalekiego od uprawianej obecnie estetyki…
LD: W młodości wygrałem konkurs dla scenarzystów. Wkrótce potem ja i mój znajomy zostaliśmy zaproszeni do napisania scenariusza dla pewnego większego projektu. To była świetna okazja, aby zobaczyć jak wygląda praca na planie i organizacja produkcji filmowej. Pisałem też scenariusze do seriali, programów dla dzieci i filmów telewizyjnych - niektóre z nich były filmami akcji.
PF: Jest pan nie tylko reżyserem i scenarzystą, ale też kompozytorem i poetą. Do czego porównałby pan swoje kino, do muzyki czy poezji?
LD: To wszystko powinno płynnie się ze sobą przenikać. W kinie, jakie teraz uprawiam, wszystko wydaje się organiczne. A praca nad każdym moim projektem jest zwykle długim procesem. Najpierw odwiedzam miejsca, gdzie planuję nakręcić film, tam rodzi się koncepcja filmu. Zawsze wszystko zaczyna się od miejsca.
PF: Zatem na samym początku kina zawsze jest przestrzeń?
LD: Tak, choć czasem inspiracja przychodzi z innej strony - na przykład w czasie snu, na chwilę przed przebudzeniem. W ten sposób znalazłem pomysł na "Florentinę Hubaldo": przyśniło mi się trzech mężczyzn kopiących dół - ich obraz był nagłym objawieniem. Z tej wizji zrodził się pomysł na film, a trzy tygodnie później byliśmy już na planie. Z kolei inspiracja do mojego wcześniejszego filmu, "Century of Birthing" zrodziła się z moich życiowych doświadczeń - od lat mam problemy z realizacją od dawna planowanej produkcji, "Woman of the Wind". Stąd wzięła się koncepcja na film o kręceniu filmu, a jedną z głównych postaci uczyniłem reżysera zmagającego się z trudnościami pracy na planie.
PF: Podobnie jak filmowy Homer nie kręci pan scen w porządku chronologicznym?
LD: To prawda, kręcenie filmu jest dla mnie jak malowanie obrazów lub improwizacja w muzyce - w tym samym czasie pojawia się wiele różnych pomysłów i emocji, za którymi spontanicznie podążam i które później w naturalny sposób składają się w harmonijną całość. Właśnie tak według mnie rodzi się kino - inspiracje mogą pochodzić z wielu stron, czasem tylko trzeba na nie trochę poczekać.
PF: Czy w związku z tym pracuje pan według gotowego scenariusza czy też improwizuje pan na planie?
LD: Zawsze pracuję ze scenariuszem, staram się być jak najbardziej konkretny, gdy charakteryzuję swoje postaci, także scenariusz powinien być precyzyjny i spójny. Ale na planie aktorzy mają pełną dowolność interpretacji. Między innymi dlatego decyduję się na długie ujęcia. Pragnę dać im wolną rękę, aby spokojnie rozwijali swoje historie i nadawali postaciom autentyzmu.
PF: Kiedy myślę o pańskiej twórczości, widzę w niej kino w stanie czystym - jego odbiór przynosi nie tylko doświadczenie estetyczne, lecz także metafizyczne. Jak osiąga się tę czystość?
LD: Przede wszystkim poszukuję w kinie prawdy - ona jest dla mnie podstawowym celem. Staram się znajdować wizualne odpowiedniki tego, co chcę opowiedzieć i długo zastanawiam się, jakie obrazy będą najtrafniej przedstawiać wprowadzany temat. Nie jest to łatwe, ale gdy udaje się ten cel osiągnąć, to daje to poczucie wyzwolenia.
PF: Kilka lat spędził pan w Nowym Jorku. Co to panu dało?
LD: W moim życiu zmieniło się wszystko. Przeprowadziłem się tam, bo potrzebowałem pieniędzy i chciałem wyżywić swoją rodzinę. Gdy wcześniej próbowałem pracować w Manili, czułem się stłamszony, a przeprowadzka do Nowego Jorku mnie wyzwoliła. Zobaczyłem ludzi, którzy robili filmy samodzielnie, wyposażeni tylko w lekką kamerę 16mm. Poznałem artystów, którzy pracowali całkowicie niezależnie. To miasto zaszczepiło we mnie poczucie wolności i poczucie, że samodzielna praca poza studiem jest możliwa. W tym sensie Nowy Jork przyniósł mi objawienie.
PF: Czy bierze pan pod uwagę oczekiwania publiczności?
LD: Szczerze? W ogóle o tym nie myślę. Pracując nad filmem, myślę tylko o kinie. Nie biorę pod uwagę potrzeb rynku, choć potrafię zrozumieć tych, którzy myślą o produkcji w kategoriach komercyjnych. Ale sam wolę nie myśleć o kinie jak o produkcie. I jestem ze swoich wyborów zadowolony - nikt nie może na to wpłynąć i tego zmienić.
PF: Pańskie filmy wyglądają jak zamierzony cykl, mający reinterpretować kolonialną przeszłość Filipin i pokazać mentalność ich mieszkańców.
LD: Każdy reżyser robi filmy o tym, co jest mu najbliższe. Miejsce, z którego pochodzi, w dużej mierze kształtuje jego perspektywy myślenia, podejście do rzeczywistości oraz wizję rzeczywistości. Pochodząc z Filipin czuję, że spoczywa na mnie odpowiedzialność za opowiadanie o tej części świata. Nie mogę od tego uciec.
Rozmawiała Magdalena Bartczak
Lav Diaz
Właściwie: Lavrente Indico Diaz. Urodził się w 1958 roku na Filipinach, studiował w Mowelfund Film Institute w Manili. Reżyser, scenarzysta, producent i autor zdjęć, zajmuje się także tworzeniem muzyki, poezji i aktorstwem. Jego specjalnością są monumentalne, kilkugodzinne filmy: uważa, że długie ujęcia nie tylko dodają scenom głębi, ale też są odbiciem cech jego kultury, w której czas nie jest najważniejszy. Porównywany z twórcami pokroju Béli Tarra, Theo Angelopoulosa czy Jonasa Mekasa. Okrzyknięto go następcą innego wielkiego Filipińczyka - Lino Brocki, porównywany jest też do Ishmaela Bernala, Mike de Leona czy Peque Gallagi, którzy w swoich autorskich filmach pokazywali trawiące filipińską społeczność bolączki. W 2012 roku Lav Diaz był jurorem Międzynarodowego Konkursu Nowe Horyzonty 12. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty.
Nim zaczął reżyserować filmy, pracował w magazynie muzycznym. Zadebiutował w 1998 roku filmem The Criminal of Marrio Concepcion, ale rozgłos zdobył trylogią West Side Kid (2001), Evolution of a Filipino Family (2004) i Heremias (2006). Realizując filmy w niezależnym obiegu, łamał zasady konwencjonalnego hollywoodzkiego kina. Dziewięciogodzinny Death in the Land of Encantos (2007) otrzymał specjalne wyróżnienie na koreańskim MFF w Jeonju, z kolei ośmiogodzinna Melancholia (2008) zdobyła główną nagrodę w konkursie Orizzonti na festiwalu w Wenecji.
"W Melancholii Lav Diaz uzyskuje efekt, nieosiągalny dla niejednego dokumentalisty. Oddaje w ręce widza film budujący wrażenie czystej rejestracji rzeczywistości, czasami ocierający się o uczucie podglądania prawdziwych ludzkich emocji. Diaz odbiera nam poczucie bariery ekranu, komfortowego oglądania czegoś, w co ingerowały filmowe środki. Martwa kamera stoi nieruchomo, nie wdziera się w świat zbliżeniami, najazdami czy zmianą punktu widzenia. Życiu bohaterów nie towarzyszy muzyka. W rzeczywistości przecież muzyka nie gra. Paradoksalnie i zarazem świadcząc o olbrzymiej maestrii reżyserii, Melancholia to przykład potęgi filmowego medium. Hipnotyzującej mocy obrazu. W pewnej chwili samo śledzenie formy staje się zajęciem tak zajmującym, że łatwo zapomnieć o treści, którą ją wypełniono. A wbrew temu, do czego przyzwyczaiły nas filmy polegające na prostej obserwacji rzeczywistości, nie wymaga się tu od widza kontemplowania ciszy i rozczulania się nad pięknem codziennych drobiazgów. Film Lava Diaza opowiada z rozmachem bardzo konkretną i rozległą historię, będącą pod ciągłym panowaniem autora. Autora totalnego, ponieważ filipiński twórca nie tylko Melancholię wyreżyserował, ale także napisał, był jej operatorem i montażystą. Przy całym swoim imponującym czarze, jego film to arcydzieło narracji, rozwijające fabułę o alfonsie, zakonnicy i prostytutce w absolutnie nieprzewidywalnych kierunkach." (Urszula Lipińska, stopklatka.pl)
W 2009 roku Lav Diaz wyreżyserował Butterflies Have No Memories, a następnie Century of Birthing (2011), który otrzymał nagrodę jury filipińskiego festiwalu Cinemanila. Century of Birthing to trzy historie i kilka filmowych form. Paradokumentalny obraz grupy dziewcząt skupionych wokół religijnego guru, ojca Turbico. Historia reżysera, który nie może lub nie chce dokończyć nowej produkcji. I wreszcie - realizowany przez niego film w filmie, fabuła o zakonnicy odchodzącej z zakonu. Religijna egzaltacja Turbico, zapatrzenie w sztukę reżysera i duchowe rozterki kobiety zdają się mieć ze sobą wiele wspólnego. Wydłużone prezentacje ich codziennych zajęć, rytuałów, filozoficznych dyskusji składają się na drobiazgową obserwację gorączkowych poszukiwań czegoś większego niż życie. Diaz pokazuje bohaterów z dystansem, nie oceniając - w całej ich wzniosłości, śmieszności, zadufaniu, beznadziejności, okrucieństwie, rozpaczy i nadziei.
Jakub Królikowski (FF Pięć Smaków) pisał po projekcji filmu w Rotterdamie: "Swoją moc pokazał na festiwalu Lav Diaz, reżyser już legendarny, który uprawia swój własny gatunek. Jego filmy rzadko trwają krócej niż 6 godzin. W Polsce można było zobaczyć parę lat temu Melancholię. W programie Rotterdamu są dwa jego filmy: Florentina Hubaldo, CTE oraz Century of Birthing. Ten pierwszy jest zresztą remakiem dzieła, które zrealizował 2 trzy 3 lata temu, ale nie był z niego zadowolony. Zmierzyłem się z krótszym, 6-cio godzinnym Century of Birthing. Nie było to jednak wcale tak wymagające wyzwanie. To bardzo ciekawy film. Przeplatają się w nim dwa wątki - filmowca, pracującego nad nowym filmem oraz dziewczyny, która trafia do tajemniczej sekty. Trudno powiedzieć czy można było te historie opowiedzieć w krótszym czasie - bo to nie opowiadanie historii jest tak naprawdę celem. Ten film po prostu płynie, pochłania, oczywiście przy odrobinie zaangażowania ze strony widza. Fascynująca jest wolność, lekkość, z jaką działa twórca. Ignoruje wszelkie definicje filmu i robi kino tak jak czuje, tak jak chce. Jest w tym przekonująco prawdziwy i swobodny, ta pewność siebie bije z kadrów. Zastanawiam się, jak Roman Gutek, z którym rozmawiałem tu chwilę o kinie Diaza: może właśnie takie filmy powinno się robić? Może właśnie to jest najczystsze kino?"
"We Florentinie Hubaldo CTE dwóch mężczyzn gorączkowo kopie głębokie doły. Poszukują mitycznego skarbu, ale w filipińskiej ziemi odnajduje tylko ślady cierpienia. "To jedyny fragment naszego kraju, który nie został sprzedany. Musi być nawiedzony" - mówi jeden z nich, przepowiadając jakby przyszłe wydarzenia. Ziemia, natura i świat we Florentinie Hubaldo CTE są poranione przez historię. Pamiętają krwawe wydarzenia z przeszłości. Przeszywanie łopatami naznaczonej dramatem przeszłych pokoleń ziemi staje się tu procesem uwalniania zła, które powoli zaczyna panoszyć się po małej wiosce. Niewidoczne duchy ofiar kolonizatorów wydają się krążyć po tej przestrzeni, rozsiewając wśród ludzi frustrację, szaleństwo i strach. Moment, w którym Florentina w końcu poddaje się złym siłom nie jest nagły. To powolny proces, ale spustoszenie jakie pod jego wpływem następuje w dziewczynie idzie przez jej ciało i umysł z mocą tornada. Florentina szybko dołącza do galerii innych bohaterek Diaza, postaci symbolicznych, jednostek cierpiących tragedię tysięcy ofiar.
U Diaza zło nie ma źródła. Jest czymś bez początku i końca, ciągłością, czymś, co przesiąka kraj i snuje się po ulicach od wieków. Jego słynna Melancholia rozpoczynała się wraz z momentem, w którym bohaterowie próbowali zaleczyć traumę, chcąc uciec od tragicznych wspomnień. Nie dość, że im się nie udało, to jeszcze każde z nich szło z bagażem tej traumy dalej. We Florentinie ból również narasta, a zło przejmuje władzę w otaczającym ją świecie. Podczas, gdy bohaterki Melancholii szukały ulgi, ona snuje się bezwolna i coraz bardziej bezradna, aż po ostatnią scenę w wielka tragedia - bohaterki i narodu - dopełnia się." (Urszula Lipińska, ale kino+)
Pokazywany w Cannes w sekcji Un Certain Regard film Norte, koniec historii to mistyczna podróż po zbrodni i karze. Lav Diaz znowu staje na pozycji cierpliwego obserwatora, przyglądającego się ludziom skonfrontowanym z wydarzeniami drastycznymi i przełomowymi. W skromnej, rozpisanej na kilku bohaterów historii dostrzega metaforę losów Filipin - kraju "nakłuwanego" wojnami, przemocą, niestabilnością i dramatami przechodzącymi z pokolenia na pokolenie. Okrutna zbrodnia, zaburzone poczucie sprawiedliwości, zło będące na wyciągnięcie ręki, wina, której nie da się uleczyć. To wszystko dotknie bohaterów, splatając się nieszczęśliwie ze ślepym losem. Losem, który pchnie ludzi w niewłaściwe miejsce w niewłaściwym czasie, wplątując ich w spiralę tragicznych wydarzeń.
"Filmy Lava Diaza znane są z tego, że są długie - tzn. trwają koło 10 godzin, wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym, (jak bohater ma przejść 300 metrów, to idzie trzysta metrów) zdjęcia są czarno-białe. W stosunku do wcześniejszych dokonań Diaza, "Norte..." to prawdziwy film akcji - jest kolorowy, trwa "tylko" 250 minut, reżyser skraca do minimum sceny. W tej "dynamicznej" konwencji zostaje opowiedziana niemal biblijna przypowieść o roli zła w świecie. Diaz nie daje łatwych recept na zwycięstwo dobra. Nie ma złudzeń, że wkroczenie na ścieżkę zbrodni spowoduje u jednego z bohaterów całkowite zatracenie się w emocjonalnym chaosie. Z drugiej strony - na zasadzie kontrastu - mamy przykład postawy konsekwentnego trwania w dobru. Drugi z bohaterów jest ukazaniem naśladowania Chrystusa. Zostaje niewinnie oskarżony, oszukany przez władze, gnojony w więzieniu, jednak nie traci wiary w dobro. Ostateczny ból nie złamie jego postawy, a nawet ją uświęci. Bowiem droga oświecenia wiedzie u Diaza poprzez cierpienie. Jest to zapewne również odpowiedź na temat sytuacji, w jakiej znajdują się ludzie na Filipinach, jednak tutaj nie mam żadnej wiedzy, by rozwinąć ten wątek. Niemniej jest to obraz działający, dzięki odwołaniu się do "Zbrodni i kary", w sposób uniwersalny i na płaszczyźnie powierzchni czytelny dosyć dobrze dla Europejczyka." (lapsus, filmaster.pl)
Wybór koloru w Norte... okazał się jednorazową próbą, w kolejnym filmie Filipińczyka Z tego, co było, po tym, co było (2015) znów dominowała surowa czerń i biel. Mimo charakterystycznych długich ujęć i zgrzebnej, namacalnej realności filipińskiej prowincji Diaz po raz pierwszy jest tak otwarcie polityczny. Reżyser powędrował z kamerą na północ, by znaleźć ludzi, którzy wciąż żyją w sposób, w jaki żyli na początku lat 70. Właśnie wtedy do mikroświata prowincjonalnych społeczności wkroczyło wojsko. Ogłoszony przez Ferdinanda Marcosa stan wojenny był dla nich końcem odwiecznego porządku. Monumentalny, pięcioipółgodzinny fresk wypełniają więc zwiastuny apokalipsy - płonące domy, opętańcze tańce, szaleństwo i krew. A gdy już apokalipsa nadejdzie, pozostanie lament nad upadkiem dawnego, piękniejszego świata. Film zebrał wiele nagród, m.in. Złotego Lamparta dla najlepszego filmu i nagrodę krytyków FIPRESCI na festiwalu w Locarno.
"Lav Diaz znów urzeka niezwykłą precyzją, daje możliwość niezakłóconej kontemplacji przedstawianej rzeczywistości, dając jednocześnie sygnały nadchodzącej apokalipsy. Surowa, czarno-biała estetyka pozwala jeszcze mocniej zanurzyć się w ten świat, doceniając jego piękno i nostalgicznie pochylając się nad jego rychłym, smutnym upadkiem. "Z tego, co było, po tym, co było" to taka "Biała wstążka" Lava Diaza. Filmowy, epicki fresk, w którym z niezwykłą wnikliwością studiuje się naturę zła, pokazując, jak potrafi ono zniszczyć prostą, stabilną i szczęśliwą społeczność, odciskając swoje piętno na ludziach i wydobywając z nich to, co najgorsze. Posępny jest też Diaz w refleksji, że z upadku nie można się podnieść. Można jedynie na chwilę powrócić, by pochować tych, co postanowili w rodzinnych stronach umrzeć i zaśpiewać w ciszy podczas ich pogrzebu żałobną pieśń." (wolanin.wordpress.com)
W 2016 roku na Berlinale Lav Diaz otrzymał prestiżową nagrodę Alfreda Bauera dla innowatorów języka filmowego za Kołysankę do bolesnej tajemnicy. Pod koniec XIX wieku na wyspach wybuchła rewolucja, która miała zakończyć trzystuletnie panowanie Hiszpanii, jednak w wyniku sporów wewnętrznych rewolucjoniści ponieśli porażkę. Złożona narracja przedstawia losy najważniejszych postaci tamtego okresu oraz prostych ludzi, ofiar okrutnego konfliktu. Diaz przeplata fikcję z rzeczywistością, poruszając m.in. wątek poszukiwania ciała Andrésa Bonifacia, ojca rewolucji filipińskiej, przez jego żonę Gregorię de Jesús oraz przygody bohaterów powieści stworzonej podczas rewolucji - Isaganiego, Basilia oraz Simouna. Wydarzenia przerywane są pieśniami, których tematem oprócz miłości są żal, ból, gniew i smutek. Mówią one także o najciemniejszych zakamarkach ludzkiej duszy, które Diaz odkrywa również u swoich protagonistów.
"Jest wiele zalet zwięzłości i szybkości wypowiedzi, ale niektóre dzieła - zarówno muzyczne, jak i pisarskie oraz filmowe - wymagają czasu i objętości, by w pełni pokazać (i docenić) piękno, które jest wynikiem zamierzonej złożoności. To kompleksowość sprawia, że trudno jest obrazy Diaza sprowadzić do jednej, konkretnej interpretacji. Dodajmy do tego, że jego filmy są bardzo wciągające, a ich odbiór to nie tylko oglądanie, ale bardziej doświadczenie - do tego stopnia, że kiedy film się kończy, widzowie salę opuszczają nieśpiesznie, dopiero po zakończeniu napisów końcowych, mimo że przecież w fotelach spędzili ponad osiem godzin. (…) Ta skomplikowana mozaika perspektyw postaci ważnych z tymi zazwyczaj pomijanymi wraz z upływem czasu jednak wydaje się upraszczać do trzech przenikających się wątków lub może po prostu staje się coraz bardziej zrozumiała, dając nam możliwość dostrzeżenia wspólnego dla tych wszystkich grup problemu, konfliktu, rany. Jednakże tym, co najmocniej łączy wszystkie wątki, jest nierealistyczny, chociaż - paradoksalnie - nierzucający się w oczy dym. Otoczone są nim zarówno wszystkie postaci, jak i widzowie. To mgła niepamięci i opium zapomnienia." (Jakub Dziewit, Co jest grane)
Wybrana filmografia:
2001 Batang West Side
2002 Hesus, rebolusyunaryo / Hesus the Revolutionary
2007 Kagadanan sa banwaan ning mga Engkanto / Death in the Land of Encantos
2008 Melancholia
2011 Siglo ng Pagluluwal / Century of Birthing
2012 Florentina Hubaldo, CTE
2013 Norte, honiec historii / Norte, Hangganan ng Kasaysayan / North, the End of History
2014 Z tego, co było, po tym, co było / Mula sa Kung Ano ang Noon / From What Is Before
2016 Kobieta, która odeszła / The Woman Who Left / Ang babaeng humayo