English

Tylko ja i… film [rozmowa z Sebastianem Smolińskim]

Mateusz Demski
5/08/17
Sebastian Smoliński, fot. Anna Jochymek
Manifestacje to za mało [rozmowa z Mortenem Traavikiem] Ucieczka w inny świat [rozmowa z Robertem Wichrowskim]

W tekstach polskich krytyków brakuje mi pasji do kina. Kiedy czytam rodzime teksty krytyczne, odnoszę czasem wrażenie, że ich autorzy nie są kinomanami – mówi Sebastian Smoliński, laureat XXI Konkursu im. Krzysztofa Mętraka.

Mateusz Demski: Co trzeba zrobić, żeby zostać laureatem Konkursu im. Krzysztofa Mętraka?

Sebastian Smoliński: Poświęcić kilkanaście lat swojego życia na oglądanie filmów i wysłać trzy solidne teksty krytyczne. W zasadzie tyle.

Co to były za teksty?

Recenzja najnowszego filmu Akiego Kaurismäkiego "Po tamtej stronie" i duży esej na temat musicalu "#WSZYSTKOGRA" w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Trzeci tekst dotyczył szeroko pojętej nostalgii.

Słucham? To dość nietypowe połączenie.

Nietypowe, być może eklektyczne, ale zarazem bardzo mi bliskie. Jeszcze na długo przed tym, zanim zostałem amerykanistą i na dobre zaczytałem się w amerykańskiej krytyce filmowej, wychowywałem się w duchu tradycji, która przełamuje podziały na kino niskie i wysokie, "wartościowe" i "rozrywkowe". Podam ci pewien przykład. Pierwszym filmem, który odcisnął na mnie duże piętno, był "Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia". Kilka lat później takie samo wrażenie wywołał na mnie "Motyl i skafander" Juliana Schnabla.

Walka żywiołów. Epickie widowisko kontra asceza.

Zgadza się, przeciwstawne bieguny, między którymi nie dostrzegam jakościowej różnicy, ponieważ oba są formalnymi majstersztykami. Chyba właśnie dlatego nigdy nie mogłem zrozumieć zarówno osób, które uważają, że warto oglądać wyłącznie filmy Michaela Hanekego, jak i tych stających po drugiej stronie barykady, którzy nie widzą świata poza wybuchami i pościgami. Niestety, ten podział przyświeca również części polskich dziennikarzy, którzy twierdzą, że wszystko, co lokuje się już poza popkulturą, jest zaledwie wydumanym snobizmem. I oczywiście na odwrót. 

A zatem wyznajesz zasadę, aby pisać o wszystkim. Ale czy dla wszystkich?

Dla wszystkich, ale zarazem dla siebie. Piękno jest w oku patrzącego, co tyczy się zarówno oceny filmów, jak i oceny samych krytyków. Nie powinniśmy więc poddawać się sile audytorium. Kiedy piszę, to nie zastanawiam się, czy mój tekst trafi do osób, które twierdzą, że interpretowanie filmów jak chcemy, z pewną dozą wyobraźni, jest nadużyciem, czy może do tych, dla których model tzw. zdroworozsądkowej krytyki – podobnie zresztą jak mnie – jest zupełnie obcy. Krytyka interesuje mnie przede wszystkim jako dobra literatura, natomiast to, co myśli większość widzów, czy to, co o swoim filmie w wywiadzie dla dużego tytułu prasowego powiedział jego twórca, nie ma dla mnie większego znaczenia.

Widać, że nie bratasz się z krytykami, widzami, a do tego z polskimi twórcami. Mam wrażenie, że wieszasz na plecach tarczę strzelniczą.

Kwestia powinowactwa na linii krytyk–twórca jest kluczowa. Większość krytyków – ja również – jeździ czasem od festiwalu do festiwalu, prowadzi spotkania autorskie, poznaje twórców, co kończy się sytuacją, w której kolega recenzuje kolegę. Wiem z doświadczenia, że w trakcie budowania takiej relacji czujemy, iż pewnych rzeczy po prostu nie wypada nam napisać – oszczędnie dobieramy słowa, co doprowadza do zaniku krytycznego i autonomicznego spojrzenia na polskie kino. Uważam to za zmorę polskiej krytyki, dlatego też we wszystkich tekstach staram się pielęgnować niezależność. Kiedy piszę, jestem tylko ja i film. To dzięki temu z czystym sumieniem mogłem określić "Idę" mianem najbardziej przecenionego polskiego filmu ostatniej dekady czy też przedstawić niezbyt entuzjastyczne odczucia po seansie "Wołynia".

Mówisz: polskim krytykom brakuje niezależnego spojrzenia. Czegoś jeszcze?

Przede wszystkim pasji do kina. Kiedy czytam rodzime teksty krytyczne, odnoszę czasem wrażenie, że ich autorzy nie są kinomanami. Natykam się w nich na postawę zdystansowaną wobec kina. Takie podejście odciska jednocześnie piętno na jakości samych tekstów. Gros polskich krytyków, kiedy zdobędzie już pewną pozycję, pisze jakby od niechcenia. Natomiast najlepsi amerykańscy krytycy piszą tak, jakby to był ich pierwszy, a zarazem najważniejszy tekst. Czuje się w nich literacki sznyt i maksymalne pokłady energii włożone w proces twórczy. A do tego traktują to wszystko jako świetną zabawę.

Mamy kogoś takiego w Polsce?

Oczywiście, i uważam, że od lat pozostaje on najlepszym, a zarazem bezkonkurencyjnym krytykiem. Mam tutaj na myśli Michała Oleszczyka. Jest on i długo, długo nic. Jakieś dziesięć lat temu przemodelował całą scenę polskiej krytyki filmowej i wydaje mi się, że od tamtej pory jesteśmy zadłużeni w jego sposobie pisania, w jego niezwykłym wyczuciu na formę i w filmoznawczej erudycji. Dzięki tekstom Michała zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej ważnej rzeczy – polska krytyka często zapomina, że oglądanie filmu jest jak skok do basenu i nurkowanie przez sto dwadzieścia minut w materii ulepionej z obrazów i dźwięków. Tym samym zamiast poszukiwać w kinie czegoś, co jest nieprzetłumaczalne na żaden inny język, niektórzy piszący o filmie pływają po powierzchni. Dają się ponieść tylko tematowi, czyli jego literackiemu elementowi, np. temu, czy film jest "ważny" z pewnego określonego punktu widzenia.

A jaki jest punkt widzenia laureata XX Konkursu im. Krzysztofa Mętraka?

Nie jestem krytykiem, który szuka w kinie ascezy, przyziemności, realizmu czy głębi. Często zamiast na fabule próbuję skupić się na aktorstwie albo wizualnej stronie filmu, na jej drobnych szczegółach. I ciągle przyrzekam sobie, że będę pisał więcej o dźwięku w filmach! A jeśli interesują cię kolejne różnice, to na pewno w przeciwieństwie do części krytyków staram się też nie ograniczać tylko do premier i festiwali filmowych. 

Czyli co, można od tego uciec?

Jeśli chcesz pisać do dużych tytułów, to siłą rzeczy musisz być na bieżąco. Ale powiem ci szczerze, że jeszcze kilka lat temu moja ścieżka krytyka miała niewiele wspólnego z festiwalami. Zawsze twierdziłem, że środowiskiem naturalnym krytyki filmowej są cztery ściany naszych pokoi, gdzie możemy oglądać filmy na własnych prawach. Wybierać, przerzucać, wyciągać z półki przykurzoną klasykę i na tej podstawie budować swoją wiedzę i refleksję wokół kina. Gdzieś poza tą całą "bieżączką" premierową i "festiwalozą".

Strzelam, że po powrocie z Wrocławia czeka cię festiwalowy urlop. Kino zamienisz na kanapę i pilota?

I na całą listę starych japońskich filmów, które mam zamiar obejrzeć w najbliższych miesiącach. To jest coś, o czym w tej chwili po prostu marzę.

Rozmawiał Mateusz Demski


Mateusz Demski

Urodzony w 1993 roku. Publikuje między innymi w "Czasie Kultury”, "Dzienniku Zachodnim”, "Popmodernie", "artPapierze" i "Reflektorze”. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z "Gwiezdnych Wojen”.


czytaj także
Wywiad Twórcze ADHD [rozmowa z Piotrem Kalińskim (Hatti Vatti)] 5/08/17
Relacja KRONIKA 01 T-Mobile Nowe Horyzonty - sceny wybrane 5/08/17
Wywiad Wszystkie filmy robię dla siebie [rozmowa z Davidem Lowerym] 5/08/17
Wywiad Słoń poślubił gołąbka 5/08/17

Newsletter

OK