Zawsze wyjątkowo mocno przywiązywałem się do domów, w których mieszkałem. Nigdy nie chciałem się z nich wyprowadzać. Zacząłem się zastanawiać, skąd mi się to bierze, skąd ta niechęć do zmian. Właśnie stąd wziął się ten film – mówi David Lowery, reżyser "A Ghost Story".
Marta Bałaga: Chciałam podziękować ci za pierwsze logiczne wytłumaczenie przyczyny, dla której duchy zawsze noszą prześcieradła.
David Lowery: Po prostu wstają ze szpitalnego łóżka, na którym leżały nimi przykryte, i tak już zostaje. Logiczne, prawda?
Nie bałeś się takich momentów śmieszności? Po premierze na festiwalu w Sundance niektórzy określali "A Ghost Story" jako film, w którym "Rooney Mara przez pięć minut je ciasto".
Trochę się bałem. Choć muszę przyznać, że nigdy nie przeszłoby mi przez myśl, że akurat scena z ciastem zostanie uznana za głupią. Ani że zdominuje rozmowy o filmie. Wcale nie jest śmieszna – przynajmniej według mnie. Jeśli natomiast chodzi o ducha… Tu sprawa ma się już nieco inaczej. Każdego dnia i o każdej godzinie zamartwiałem się myślą, jak ludzie zareagują na ten pomysł. Na planie spoglądałem tylko na Caseya Afflecka, owiniętego tym nieszczęsnym prześcieradłem, i byłem pewien, że skończy się to jakąś zupełną porażką. Wiedziałem, że wielu ludziom wyda się to absurdalne, ale postanowiłem to zaakceptować. Powtórzę: z mojego filmu można się śmiać. Byle nie cały czas, bo pomijając jej wygląd, ta postać ma w sobie dużo tragizmu i empatii. Połączenie tych elementów zajęło mi jednak trochę czasu. Na początku wyglądało to po prostu głupio.
Na tym chyba polega największa różnica między kinem głównego nurtu a na przykład kinem kultowym. To drugie docenia taką zabawę.
Takie nagłe zmiany w tonacji sprawiają, że wielu widzów czuje się niekomfortowo. Ja to uwielbiam – kiedy oglądam film, lubię, kiedy wytrąca mnie z rytmu. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że to dość ryzykowne podejście.
W twoim filmie, zupełnie jak w "Soku z żuka" Tima Burtona, duch po śmierci nie chce opuścić domu. Słyszałam jednak, że nawiązujesz tu nie tyle do innych filmów, ile do własnych przeżyć. To prawda?
Zawsze wyjątkowo mocno przywiązywałem się do domów, w których mieszkałem. Nigdy nie chciałem się z nich wyprowadzać. A już zwłaszcza z pierwszego, w którym zamieszkaliśmy z żoną zaraz po ślubie. Wcale nie był jakiś wyjątkowy: był stary, zniszczony i nawet do nas nie należał – tylko go wynajmowaliśmy. Mimo to strasznie przeżyłem przeprowadzkę. Chciałem tam wrócić, ciągle o tym mówiłem. Pewnego dnia okropnie się o to pokłóciliśmy.
Nie miałem wtedy racji – teraz to wiem – ale i tak upierałem się przy swoim. Chciałem wrócić do Teksasu, wrócić do tej samej dzielnicy i do tego samego domu. Zdałem sobie jednak sprawę z tego, że takie myślenie do niczego nie prowadzi. Zacząłem się zastanawiać, skąd mi się to bierze, skąd ta niechęć do zmian. Właśnie stąd wziął się ten film.
Praca nad "A Ghost Story" przebiegała dość spontanicznie. Niewiele osób może sobie dziś na to pozwolić. No, może tylko Terrence Malick.
Ten film to wynik jakiegoś spontanicznego samozapłonu. Zapłaciłem za niego z własnej kieszeni, a scenariusz napisałem w jeden dzień. Od samego początku wiedziałem, że będzie skromny. Gdybym chciał zrobić coś na większą skalę, nie wystarczyłoby mi cierpliwości na przekonywanie ludzi do tego pomysłu. Na szczęście z Rooney [Marą] i Caseyem znaliśmy się już dość dobrze. Wysłałem im esemesa z pytaniem, czy chcieliby przyjechać do Teksasu i nakręcić film. A potem wysłałem im zdjęcia kostiumu [śmiech]. Szczerze mówiąc, do samego końca nie byłem pewien, czy się zgodzą ani czy pojawią na planie. Są zajęci i mają własne życie. Mieli jednak ochotę na wspólną przygodę. Bez nich nigdy bym sobie nie poradził.
To dość wymagające role. A raczej rola.
Rooney rzeczywiście miała do wykonania najcięższą pracę, bo Casey… Casey stał nieruchomo w jednym miejscu, przykryty prześcieradłem [śmiech]. W jego przypadku moje polecenia były proste: stój w kącie i się nie ruszaj. Rooney musiała poradzić sobie jednak z bardzo wymagającymi scenami. Rozmawialiśmy o stracie i rozpaczy. Oboje przeczytaliśmy też kilka poświęconych tej tematyce książek, jak „Rok magicznego myślenia” autorstwa Joan Didion. Bardzo nam to pomogło. Zwłaszcza dlatego, że nigdy nie straciłem jeszcze kogoś naprawdę bliskiego. Chcieliśmy zachować się w porządku wobec ludzi, którzy przez to przeszli. Uszanować proces żałoby. Rooney jest fantastyczną aktorką, musiałem więc tylko odpowiednio ustawić kamerę i dać jej pewne wytyczne. Wiedziała, co ma zrobić, bez względu na to, czy w danej scenie wyprowadzała się z domu, czy zwinięta w kłębek płakała na łóżku. Raz tylko poprosiłem ją o uśmiech – chyba była tym zaskoczona.
Po skromnym "Wydarzyło się w Teksasie" zrobiłeś "Mojego przyjaciela smoka" – Disneyowską superprodukcję z udziałem samego Roberta Redforda. Steven Soderbergh zwykł mówić, że jeden film robi dla siebie, a drugi dla "nich".
Rozumiem to podejście, bo zrobienie "Mojego przyjaciela smoka" zajęło mi trzy lata, tymczasem "A Ghost Story" – tylko dziewięć miesięcy. To kusząca perspektywa, ale nie warto tracić czasu na coś, w co samemu się nie wierzy. Nie potrafiłbym zrobić filmu, na którym mi nie zależy. Więc tak – wszystkie są dla mnie. Zawsze znajduję sposób na to, żeby znalazły się w nich autobiograficzne wątki. Bez względu na to, czy mowa o gigantycznej produkcji, czy o małym filmie o duchu w prześcieradle. Gdybym opowiadał o czymś, czego nie rozumiem, pewnie już pierwszego dnia obróciłbym się na pięcie i pośpiesznie opuścił plan. Muszę czuć, że pracuję nad właściwym projektem. Także dlatego, że zrobienie filmu wymaga czasu.
Może dlatego "Mój przyjaciel smok" też wydawał się zaskakująco intymny. Oczywiście, firmował go Disney, ale akcja tak naprawdę rozgrywa się w lesie, a bohaterów jest dosłownie kilku.
To chyba najskromniejszy film w całej historii Disneya! Kiedy prowadziliśmy pierwsze rozmowy o tym projekcie, na każdym kroku podkreślałem, jak mały ma być ten film. Mówiłem: "Tak, będą sceny ze smokiem, ale potem będzie tylko kilku bohaterów". Chciałem opowiedzieć przede wszystkim o ich relacjach. Sam fakt, że nie wyrzucili mnie wtedy ze spotkania, uznałem za spory sukces. A cóż dopiero, kiedy postanowili mi zaufać. Zrobiliśmy dokładnie taki film, jaki chcieliśmy zrobić. Znam reżyserów, którzy zaczynali podobnie jak ja. Trafiali do Sundance, potem do Hollywood i zupełnie nie potrafili się w tym wszystkim odnaleźć. Wiedziałem, że też może mnie to spotkać. Ludzie, których wtedy poznałem, okazali się bardzo otwarci. Ale to jednak ogromne studio i nigdy nie wiesz, czy nagle nie zmienią zdania. Bałem się, że pewnego dnia ktoś podejdzie do mnie, mówiąc: "David, postanowiliśmy, że smok powinien mówić". Gdybym musiał pokazać zielonego gadającego smoka, nie byłby to już mój film. Na szczęście mieliśmy tę samą wizję.
Twoje filmy, choć bardzo różne, łączy jednak pewna rozpoznawalna od razu wrażliwość. Nie masz ochoty na zmianę?
Nigdy nie staram się o to, żeby moje filmy łączył pewien styl; żeby było widać, że są moje. Nie jestem świadomy tych wszystkich powtórzeń, choć po moich filmach widać, że są rodzeństwem. Z wyjątkiem najnowszego: "Old Man and the Gun", nie przypomina niczego, co wcześniej zrobiłem. Jest lekki, zabawny, ma zupełnie inną energię. Jeśli wszystkie moje wcześniejsze filmy są brązowe, ten jest niebieski. Choć i tak podejrzewam, że skończy się jak zwykle. Znowu zrobię film w "swoim stylu", choć nie wiem, co to właściwie oznacza. Nie lubię analizować tego, co robię, bo moje filmy stałyby się wtedy zbyt wykalkulowane.
Krytycy lubią jednak wyłapywać pewne powtarzające się wątki. Myślisz, że ludzie mogą odrzucić film, który nie będzie przystawał do ich wyobrażeń?
Oczywiście. Pierwsza wersja mi się spodobała, ale nie wiem, jak zareagują na nią inni. Już zresztą wiem, że pewne rzeczy okażą się znajome. Jedną ze scen nakręciliśmy na farmie, która miała ukryty napis na ścianie – sto lat temu pozostawił go tam architekt. Potem ktoś powiedział: "O, zupełnie jak Rooney Mara w «A Ghost Story», która ukrywała w domu różne wiadomości". Pomyślałem: "Świetnie, znowu się powtarzam".
Czy to prawda, że nigdy nie oglądasz swoich filmów po ich ukończeniu?
Naprawdę nie widzę powodu, żeby do nich wracać. Wyjątkiem są jeszcze festiwale, bo cztery lata temu obejrzałem w Karlowych Warach kilkadziesiąt minut "Wydarzyło się w Teksasie" i nawet mi się podobał [śmiech]. Czasem wracam jeszcze do jakiejś konkretnej sceny, ale zwykle i tak zauważam tylko problemy. W ogóle inaczej zapamiętuję filmy i potem boję się do nich wracać. Bo nagle okazuje się, że wcale nie są aż tak fantastyczne, jak mi się wydawało. Do dziś pamiętam, jak strasznie się czułem, kiedy po latach zobaczyłem "Wojownicze żółwie ninja II". Jako dziesięciolatek byłem nim zachwycony, bardzo mnie wtedy uszczęśliwił. A potem okazało się, że jest fatalny. Na szczęście pierwsza część "żółwi" wciąż jeszcze się broni. Możesz mnie cytować.
Rozmawiała Marta Bałaga
Dziennikarka filmowa publikująca w Polsce i za granicą. Pisze m.in. dla "Episodi”, "Sirp Eesti Kultuurileht”, "La Furia Umana” oraz "Dwutygodnika”. Współpracuje z wieloma festiwalami filmowymi, w tym z Helsinki International Film Festival.