W centrum zainteresowania Afrykańczyków – bez względu na okoliczności – zawsze pozostaje człowiek. Nie ma dla nich nic gorszego niż egoizm – mówi Joanna Kos-Krauze, której najnowszy film "Ptaki śpiewają w Kigali" bierze udział w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty.
Mateusz Demski: Czym są tytułowe ptaki w pani najnowszym filmie?
Joanna Kos-Krauze: Częścią pewnego cyklu, przez jednych nazywanych cyklem okrutnym, dla nas jednak całkiem oczywistego i naturalnego. Motyw przyrody był też metaforą, która pozwoliła nam uniknąć bezpośredniej rekonstrukcji ludobójstwa w Rwandzie. Nie chcieliśmy stworzyć filmu ani politycznego, ani społecznego, ani tym bardziej interwencyjnego. Nie chcieliśmy też opowiadać o jednym konkretnym wydarzeniu, a o konsekwencjach każdego ludobójstwa. Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał problemu z odczytaniem naszych intencji. Ale oczywiście interpretacja pozostaje kwestią otwartą i każdy widz może zadać sobie pytanie również o Rwandę – o reperkusje w kontekście ofiar, morderców oraz świadków, którzy przeżywają taką samą traumę. Może zarazem pochylić się nad piętnem, jaki odciska ta negatywna energia na naszym dzisiejszym świecie.
I nad tym, czy tych wydarzeń można było uniknąć. Czy pani również zadała sobie to pytanie?
Tak, ale nie chciałabym przy tej okazji prowadzić wykładu z historii, ponieważ na temat ludobójstwa w Rwandzie powstało tysiące opracowań monograficznych. Pewne jest jednak, że ludobójstwo samo w sobie jest procesem nieodwracalnym, ale zarazem procesem, który można powstrzymać. Każde zaczyna się przecież od słowa, później obserwujemy wieloletni proces „przygotowawczy” i zaognienie konfliktu. Niestety, mimo niezmiennych symptomów nikt nie wyciąga odpowiednich wniosków. Po ludobójstwie zawsze następuje cisza: w sensie dosłownym i metafizycznym.
Cisza, która przeradza się we wspomniane piętno. Czy czuła je pani w Rwandzie?
A czy pan odczuwa echa ludobójstwa w Polsce? Bo odnoszę wrażenie, że z każdym dniem wybrzmiewają one coraz silnie. Jesteśmy przecież kolejnym pokoleniem, które nie potrafi rozmawiać o Holocauście czy o tym, co wydarzyło się w Jedwabnem – ani na poziomie emocji, ani na poziomie faktów historycznych. Zresztą to samo pytanie towarzyszy mieszkańcom wielu innych rejonów świata – chociażby wspomnianej Rwandy czy Bałkanów – dla których ludobójstwo wciąż pozostaje kwestią nierozstrzygniętą, ale zarazem jest motywacją do odbudowy tamtejszego życia.
Ten film musiał być dla Rwandyjczyków taką szansą.
Dlatego w nasze prace zaangażowała się miejscowa ekipa, której naprawdę zależało na powstaniu tego filmu. Rwanda jest krajem, którego 90 procent PKB składa się z pomocy humanitarnej, dlatego tamtejsze społeczeństwo nie ma dostępu do środków na finansowanie podobnych projektów. Rwandyjczycy nie mają też jako takiej kinematografii, ona dopiero powoli się tworzy dzięki ludziom z diaspory, dla których sztuka jest metodą na rozpracowanie zbiorowej traumy. Otrzymując szansę na pracę w międzynarodowej koprodukcji, Rwandyjczycy zaczęli zatem traktować nasz film jak swój; podchodzili do współpracy w sposób dojrzały i odpowiedzialny.
Spoczywała na pani odpowiedzialność za tamtejszą ekipę i bolesny dla wszystkich Rwandyjczyków temat. Jako sobie pani z tym poradziła?
Jako twórca od samego początku miałam świadomość, że praca nad filmem jest wymagającym procesem, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. I nie mówię tutaj tylko o 70 dniach zdjęciowych, a również o produkcji, pozyskiwaniu sponsorów i dystrybutorów, co nie zawsze się udaje. Ale nawiązując do samego tematu, powtórzę jeszcze raz: nie interesowało nas zrobienie filmu, który sprowadzałby się wyłącznie do ludobójstwa w Rwandzie.
W jednej ze swoich wielu warstw ten film jest spojrzeniem na ludzi, którzy są zmuszeni szukać pomocy poza krajem. To bardzo aktualny wydźwięk.
Ale proszę mi wierzyć, że to również nie było naszą intencją. Przed dziesięciu laty – pomimo pierwszych niepokojących symptomów – nikt nie mógł przewidzieć tego, co wydarzy się w Europie.
Kiedy jednak patrzę na państwa bohaterkę, widzę twarz dzisiejszego uchodźcy. Twarz, która wyraża podobne zagubienie, ale zarazem potrzebę powrotu. Claudine wcale nie chce zostać w Polsce.
Nie chce, podobnie zresztą jak 70 czy 80 procent osób w jej sytuacji. Zawsze w tym kontekście powtarzam, że jeśli ktoś nie był w obozie dla uchodźców, strefie konfliktu czy nie uczestniczył w masowych ekshumacjach, to nie może sobie nawet wyobrazić, co ci ludzie przeżywają; co to znaczy w jednej chwili porzucić wszystko, wyjechać i nie móc wrócić do siebie.
Mnie się to niezrozumienie kojarzy z postawą przedstawicieli polskiej sceny politycznej. Jest jeszcze w polskim kinie miejsce na dialog z taką postawą?
Oczywiście, a nawet powiem więcej – na twórcach spoczywa dziś wielka odpowiedzialność. Ale wyraźna reakcja i stawanie po stronie słabszych nie przyświecają nam już tylko jako filmowcom, ale przede wszystkim jako obywatelom. Tym bardziej że włączając telewizor czy przeglądając gazetę, oprócz powracających nacjonalizmów i języka nienawiści, każdego dnia dotyka nas przecież wiele innych problemów: upolitycznienie kultury czy mediów.
A także łamanie praw kobiet. Czy wasz głos jest brany pod uwagę?
W kinie bywa z tym różnie, ponieważ jeśli spojrzymy na ubiegłoroczny konkurs polskich filmów fabularnych w Gdyni, to nie wiem, czy znajdziemy film wyreżyserowany przez kobietę. Nie możemy przy tym oczywiście zapominać o Agnieszce Holland, Małgorzacie Szumowskiej, Annie Kazejak czy Katarzynie Rosłaniec, choć nadal odnoszę wrażenie, że pozostajemy mniejszością. Ale z drugiej strony mam takie poczucie, że jeśli w Polsce może się coś jeszcze wydarzyć – chociażby na gruncie politycznym – to ważną rolę odegrają właśnie kobiety. W końcu najbardziej spektakularnym protestem ostatnich lat był Czarny Marsz. To najwyższy poziom mobilizacji społecznej.
Rozumiem, że pani również się zaangażowała.
Zrobiłam to już wiele lat temu, kiedy zdecydowałam się związać swoje życie z kinem. Ale można angażować się na różne sposoby. Ostatnie kilka lat mieszkałam w Rwandzie, gdzie większość w parlamencie to kobiety. To ewenement na skalę światową, tym bardziej wyrazisty, kiedy mówimy o kraju dotkniętym ludobójstwem, w którym funkcjonuje społeczeństwo silnie patriarchalne. I to nie jest żadna fikcja. Kobiety obejmują tam wszystkie najważniejsze funkcje publiczne: począwszy od odpowiednika naszego premiera, aż po stanowisko ministra spraw zagranicznych.
Skąd to zaufanie?
Wynika to z faktu, że kobiety zawsze chcą tylko dwóch rzeczy: pokoju, a także dostępu do opieki zdrowotnej i oświaty.
Myśli pani, że ten scenariusz można przenieść na nasz grunt?
Tego nie wiem. W każdym razie nie ma wątpliwości, że w sensie stricte proceduralnym jesteśmy opóźnieni, przez co walczymy zaledwie o jakieś śmieszne suwaki. Ale może niedługo się to zmieni? Wciąż wierzę, że w wątpliwościach i dylematach, które mieliśmy z Krzysztofem, czy które nadal mam wobec świata, nie jestem sama. Kto wie, być może wystarczy nas jeszcze trochę docisnąć? W końcu Polacy są narodem, który zwykle trzeba postawić pod ścianą.
Rozmawiał Mateusz Demski
Urodzony w 1993 roku. Publikuje między innymi w "Czasie Kultury”, "Dzienniku Zachodnim”, "Popmodernie", "artPapierze" i "Reflektorze”. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z "Gwiezdnych Wojen”.