English

W obronie artystów [rozmowa z Łukaszem Rondudą]

Mateusz Demski
10/08/17
Łukasz Ronduda, fot. Laura Ociepa
Cannes w Muranowie!

W przeciwieństwie do Rubena Ostlunda i jego "The Square" nie traktuję sztuki powierzchownie, a kompleksowo. Każda instalacja z naszego filmu mogłaby funkcjonować w galerii – nie jest uproszczeniem twórczości artystów, a ich obroną – mówi Łukasz Ronduda, którego "Serce miłości" bierze udział w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty.

Mateusz Demski: "Życie artystów jest bez sensu. To męczarnia, męka!" Wojciech Bąkowski, bohater twojego najnowszego filmu, nie wydaje się pałać uczuciem do swojej artystycznej egzystencji.

Łukasz Ronduda: To zdanie odnosi się nie tyle do samej sfery sztuki, ile do relacji bohaterów, a mianowicie dwójki artystów, którzy na co dzień żyją pod jednym dachem, kochają się i wspólnie uczestniczą w procesie twórczym. Dzięki temu ich twórczość jest niespotykanie bliska, czerpie z codziennych sytuacji, podobieństw fizycznych, duchowych i emocjonalnych, ale zarazem staje się generatorem licznych konfliktów. To patowa sytuacja, w której oprócz pielęgnacji związku każde z nich staje przed potrzebą dążenia do własnej ekspresji i budowania samego siebie.

W tej samej scenie Bąkowski mówi, że wolałby mieć zwykłą babę i robić dzieci. Stawia pytanie: czy lepsza podporządkowana jednostka, czy twórcza konkurentka? Ten konflikt interesów staje się wręcz fundamentem "Serca miłości".

Nic dziwnego. Z jednej strony mamy do czynienia z młodszą o kilkanaście lat Zuzanną, która wychowała się na twórczości swojego partnera i po jakimś czasie upodobniła się do niego. W pewnym momencie jednak zaczęła wyzwalać się spod jego skrzydeł, dążyć do autonomii i próby przemówienia własnym głosem. Po drugiej stronie stoi Wojtek, który nie do końca radzi sobie z buntem drugiej połówki i dość nietypową dla siebie sytuacją.

W mieszkaniu Bąkowskiego i Bartoszek jest więcej takich destrukcyjnych komunikatów. Nad ich łóżkiem widnieje napis: "Jesteś megalomanem, debilem... brzydki, konserwatywny".

Dokładnie tak to u nich wygląda. Ten napis jest efektem jednej z kłótni. Wojtek i Zuzanna z pozoru są zimni, wystylizowani, każdy detal ich stroju i zachowania jest zaprogramowany, ale pod tym wizerunkiem drzemią emocje, których nie potrafią okiełznać. Nie pomagają instalacje czy filmy, których tematy opierają się na problemach ich własnego związku. To tylko potwierdza, że sztuka nie zawsze działa terapeutycznie, a całkowite wyreżyserowanie życia przez człowieka jest po prostu niemożliwe.

Kiedy opowiadasz o ich relacji, mam dziwne wrażenie, że rozmawiamy o dokumencie. Nie myślałeś, żeby podobnie jak w przypadku Oskara Dawickiego namówić swoich bohaterów na występ przed kamerą?

Na początku rzeczywiście braliśmy taki wariant pod uwagę, ale po doświadczeniach z poprzednim filmem doszliśmy do wniosku, że tym razem podążymy ścieżką reżyserii, dzięki której będziemy mogli podporządkować sztukę kinu. "Performer" był filmem zupełnie innym: zbudowanym na bazie dwóch różnych światów, gdzie prawdziwy performance przenikał się z grą aktorską, a sztuka z filmem. Ale w tym pęknięciu był to film bardzo uczciwy. W "Sercu miłości" tego pęknięcia już nie widać, zamiast tego pojawia się czyste kino, które opowiada wprost o artystach i ich sztuce.

W ich miejscu pojawiają się zatem Justyna Wasilewska i Jacek Poniedziałek. Ile po tej zmianie na ekranie jest Bartoszek w Bartoszek i Bąkowskiego w Bąkowskim?

Na pewno bardzo dużo, ale zarazem nie ukrywam, że w tym wszystkim można dostrzec sporo naszych interpretacji. Tutaj muszę przywołać słowa Jacka Poniedziałka, który powiedział kiedyś, że na planie doszło do jakiegoś cudu. Jacek miał na myśli, że im bardziej starał się naśladować zachowanie Wojtka, tym bardziej zatracał się w sztucznej pozie. Ratunkiem okazało się autorskie odczytanie tych osobowości. Paradoksalnie, kiedy aktorzy uwolnili się od pierwowzorów – nasycając je prawdą własnych doświadczeń – dopiero wtedy stali się swoimi bohaterami, dopiero wtedy tak naprawdę zbliżyli się do Wojtka i Zuzanny.

Stało przed tobą niełatwe zadanie. Wojciech Bąkowski wydaje się perfekcjonistą przewrażliwionym na punkcie własnej twórczości.

Zgadza się, ale nie sposób uniknąć tego typu starć, kiedy na planie zderza się ze sobą tak wiele skrajnych osobowości. Oczywiście Wojtek, który w realnym świecie ma obsesję kontroli na punkcie swojego wizerunku, podobnie i tutaj starał się ingerować w nasze działania. Na początku współpraca z tak silną jednostką rzeczywiście wydawała nam się niemożliwa, ale koniec końców wypracowaliśmy kompromis. To był jeden z najważniejszych elementów naszego procesu twórczego.

À propos tego procesu: kolejnym ważnym elementem wydaje się klucz estetyczny, za którym stał Łukasz Gutt.

Łukasz jest wspaniałym, niesamowicie świadomym operatorem, który od samego początku włączał się w proces kreacyjny naszego filmu. W "Sercu miłości" za jego namową zdecydowaliśmy się na bardzo ryzykowny gest, który jednak doskonale sprawdził się na ekranie. Tym samym opowiedzieliśmy realistyczną historię osadzoną we współczesnych realiach, definiując ją w przeestetyzowanym kluczu science fiction rodem z "Łowcy androidów" Ridleya Scotta. Zwróć uwagę choćby na poszczególne pokoje, w których rozgrywa się akcja – każdy z nich jest zdefiniowany za pośrednictwem innego koloru z podstawowych barw RGB. Ten futurystyczny klucz idealnie współgra z wizerunkiem bohaterów, którzy lewitują między tym, co jest teraz, a tym, co będzie. Pomiędzy teraźniejszością a przyszłością.

Wspomniałeś kiedyś w jednym z wywiadów, że ratunkiem dla rodzimej sztuki filmowej jest większe skupienie na formie filmowej i czerpanie doświadczenia z pola sztuk wizualnych. Mam wrażenie, że właśnie dzięki spełnieniu tych postulatów "Serce miłości" zostało pokazane na festiwalach w Berlinie i Rotterdamie. Myślisz, że w ten sposób reanimujesz polskie kino?

Na pewno utożsamiam się z nową falą polskiego kina, odważnie eksperymentującą z filmową formą. Mam na myśli choćby dotychczasową działalność Kuby Czekaja, Agnieszki Smoczyńskiej, Marcina Koszałki czy Michała Marczaka. Zwróć uwagę, że mówimy o twórcach, którzy swoimi bardzo odważnymi artystycznymi gestami pogodzili kinową narrację z artystyczną, nieoczywistą formą. To najciekawszy obecnie kierunek odświeżenia polskiego kina, które wciąż oczekuje na formalną rewolucję.

Czy jest jeszcze sens, żebyś siedział w muzeach i galeriach?

Mimo iż zdaję sobie sprawę, że kino jest podstawową formą ekspresji, która działa na dużo szerszą skalę, to sztuka współczesna wciąż jest polem ciekawej i inspirującej dyskusji. To dlatego interesuje mnie wizja sztuki, którą kultywuje Steve McQueen – kiedy działam w polu galerii, jestem kuratorem, kiedy wchodzę w kino, to działam jak reżyser i respektuję prawa tego medium. Tym samym dzięki kuratorskim doświadczeniom, w przeciwieństwie do Rubena Ostlunda i jego "The Square", nie traktuję sztuki powierzchownie, a kompleksowo. Dzięki temu każda instalacja z naszego filmu mogłaby funkcjonować w galerii – nie jest uproszczeniem twórczości artystów, a ich obroną.

Rozmawiał Mateusz Demski


Mateusz Demski

Urodzony w 1993 roku. Publikuje między innymi w "Czasie Kultury”, "Dzienniku Zachodnim”, "Popmodernie", "artPapierze" i "Reflektorze”. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z "Gwiezdnych Wojen”.


czytaj także
Wywiad Film zespołowy [rozmowa z Nikosem Nikolopoulosem] 10/08/17
Wywiad Wpadłem jak śliwka w kompot! [rozmowa z Florianem Habichtem] 10/08/17
Wywiad Czy potrzebne nam państwo? [rozmowa z Sylvainem L’Espérancem] 10/08/17
Wywiad Pozory często mylą [rozmowa z Benem Youngiem] 10/08/17

Newsletter

OK