Trudno mi wrócić do tego, co było w scenariuszu, bo na dobrą sprawę niemal cała praca w "Szronie" polegała na improwizacji. Oczywiście na zadane tematy i w określonych sytuacjach, ale często było tak, że nie wiedziałem, jak dana scena się kończy – mówi Andrzej Chyra o roli w filmie "Szron" Šarūnasa Bartasa, pokazanym na otwarciu tegorocznej edycji festiwalu.
Kuba Armata: Pamięta pan swoje pierwsze myśli po przeczytaniu scenariusza "Szronu"?
Andrzej Chyra: To zabawne, bo początkowo nawet nie czytałem scenariusza. Šarūnas opowiedział mi przez Skype’a mniej więcej, o czym będzie ten film. Mówił o wojnie, o Ukrainie. Zatem najpierw poznałem tę historię z jego ust, dopiero później dostałem skrypt, który okazał się jedynie pewną bazą, bo końcowy efekt nieco się od niego różni. Moja rola została znacznie skrócona, przestawiły się nieco akcenty. To z jednej strony opowieść o wojnie, z drugiej – o kryzysie w relacji pary głównych bohaterów.
Pana rola, a wciela się pan w postać reportera wojennego, została skrócona jeszcze w trakcie zdjęć czy dopiero w montażu?
Sporo w trakcie zdjęć, jeśli dobrze pamiętam. Trudno mi wrócić do tego, co było w scenariuszu, bo na dobrą sprawę niemal cała praca w "Szronie" polegała na improwizacji. Oczywiście na zadane tematy i w określonych sytuacjach, ale często było tak, że nie wiedziałem, jak dana scena się kończy. Šarūnas pewnie osiągnął swój efekt, choć dla mnie nie było to łatwe. Jestem przyzwyczajony raczej do tego, że coś sobie w głowie komponuję, wybieram, podejmuję decyzje, które rozkładam w czasie. To dla mnie jest bazą. Sytuacja, kiedy nie do końca się wie, dokąd to zmierza, może być bardzo dobrą metodą dla osób niepracujących zawodowo jako aktorzy. Pozwala im zachować ten rodzaj autentyczności i niepewności, który daje później pożądany efekt. Dla mnie było to jednak trudne.
Wnioskuję zatem, że improwizacja nie jest pana ulubioną metodą pracy?
Lubię ją, ale do pewnego stopnia. Zasadniczo wolę chyba wiedzieć, co i jak. Wydaje mi się, że do improwizacji trzeba mieć określony talent. Nie wiem, czy ja go mam. Oczywiście muszę reagować na to, co dzieje się w scenie i co robi partner, ale faktycznie to chyba nie jest moja ulubiona metoda. Może dlatego, że to dość rzadko spotykany sposób pracy.
Zapytałem o pierwsze refleksje po lekturze scenariusza, bo zastanawiam się, jak istotny podczas podejmowania decyzji o przyjęciu roli jest sam temat. A "Szron" w tym kontekście jest filmem ważnym. Zakładam, że jest kilka składowych – dobry tekst, osoba reżysera, wyzwanie, jakim może stać się rola.
Z pewnością jest to istotne. Choć w tym konkretnym przypadku najważniejsza była chyba osoba Šarūnasa. Jego filmy są inaczej budowane, w związku z czym pewnie też inaczej robione. Bartas u nas jest mało znany, ale w innych europejskich krajach to ważne nazwisko. Poznałem go stosunkowo niedawno, kiedy kręciłem na Litwie pewien francuski film. Porozmawialiśmy i doszliśmy do wniosku, że może coś razem zrobimy. Kiedy później opowiedział mi o swoim pomyśle na "Szron", wydało mi się to ciekawe. By dotknąć tematu, który dla nas wszystkich pozostaje ważny, ale chociażby za sprawą mediów w jakimś sensie jest już oswojony. Czuć u Šarūnasa, że w tym jest coś gorącego, co nie trafia się zbyt często. Ostatnio w ogóle dostaję trochę propozycji uczestniczenia w zagranicznych projektach. To nowe wyzwanie, bo powiedzmy, że w Polsce mam opinię dobrego ucznia. Ale kiedy dobry uczeń idzie do nowej szkoły, to coś zupełnie innego. W tym rozumieniu to zawsze ciekawe wyzwanie, możliwość spotkania interesujących ludzi. Metody pracy często są podobne, choć akurat nie w przypadku Šarūnasa.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że to specyficzny reżyser. Na czym ta specyfika polega?
Šarūnas jest trudnym rozmówcą i niełatwym reżyserem. Na planie właściwie milczy. Ma swoich "emisariuszy". Jedynie od czasu do czasu zbliży się i szepnie coś komuś na ucho. Choć w tym przypadku dotyczyło to przede wszystkim pary głównych bohaterów. Reszta postawiona była w dość trudnej sytuacji. Były tam sekwencje, których przebieg i sens dobrze rozumieliśmy, jak chociażby moja scena z dziewczyną w pokoju czy scena Vanessy [Paradis – przyp. red.] z chłopakiem, i wtedy było łatwiej. Ale poza tym to taki reżyser, którego milczenie raczej pracy nie ułatwia.
Wspomniał pan scenę z dziewczyną, w której zresztą pan płacze. To chyba najbardziej emocjonalny moment w całym filmie. W pierwszej chwili myślałem, że przez to mogła ona być najtrudniejsza, ale jak rozumiem, wcale tak nie było.
Zgadza się. Sytuacja w tej scenie była dla mnie dość klarowna, co wiele mi ułatwiło. Bardziej zagadkowe były różne pasażowe sceny. Tam jest wiele stanów pomiędzy, dużą rolę odgrywają drobiazgi. Zatem choć może to tak wyglądać, wspomniana scena nie była taka trudna.
Jak pan postrzega reporterów wojennych? Jedni widzą u nich poczucie misji, inni porównują do himalaistów. Jednych w góry, drugich na linię frontu pchać może chęć ucieczki przed tym, co tu i teraz.
Myślę, że porównanie z himalaistami ma sens w kontekście konieczności odczuwania adrenaliny. To dla nich rodzaj uzależnienia, ale pewnie też forma ucieczki. Reporterzy wojenni pokazani są tu jako osoby rozpolitykowane, budujący pewne narracje, które niekoniecznie się sprawdzają. Šarūnas pokazuje wojnę jako coś bardzo nieatrakcyjnego, całkowicie zamglonego. To inna wizja pokazania konfliktu zbrojnego niż płonące barykady na Majdanie. Ciekawe jest to, że w naszej grupie mieliśmy prawdziwych korespondentów wojennych. To typowe dla Šarūnasa. Podobnie jak fakt, że żołnierze byli żołnierzami, a dziennikarze – dziennikarzami. Oprócz mnie i Vanessy, zawodowych aktorów, wszyscy po prostu byli sobą.
"Szron" to dla mnie film o utracie niewinności. Widać to w momencie konfrontacji głównych bohaterów, wolontariuszy z konwojem humanitarnym, z grupą reporterów wojennych. Niewinni, niedoświadczeni ludzie spotykają tych, którzy doskonale zdają sobie sprawę z tego, co ich czeka.
To pierwszy moment, kiedy mają do czynienia z takimi ludźmi. A widać, że mają oni bardzo skomplikowane i zwichrowane życie emocjonalne. Są zdewastowani i w jakimś sensie zaczynają przenosić to na młodych bohaterów. Stawiają ich w niekomfortowej sytuacji, wydobywają pęknięcie, które gdzieś podskórnie jest w tym związku. Choć wydaje się, że jest on udany, spokojny, zaczynają wychodzić na wierzch jakieś zadawnione pretensje i żale.
Czy fakt, że kręciliście "Szron" niedaleko linii frontu, zmienia perspektywę spojrzenia na ten konflikt?
Niektóre sceny rzeczywiście były kręcone bardzo blisko frontu. Hotel, gdzie rozgrywa się nasza część, znajduje się w Dniepropietrowsku. Byliśmy tam trochę w zawieszeniu, czekając na zdjęcia, które albo się odbywały, albo też nie. Czuliśmy się jak postaci, w które się wcielamy, wyczekujące, aż coś się wydarzy. Żyjące w letargu, muszące wypełniać tę pustkę i próbujące jakoś ją uśmierzać. Dniepropietrowsk oddalony jest około 200 kilometrów od mniej bezpiecznych rejonów. Niby blisko, ale w gruncie rzeczy bardzo daleko. Tam się tego aż tak nie czuje. Natomiast z opowieści wiem, że kiedy część ekipy pojechała na front, było to dla nich bardzo dużym przeżyciem. Spotkanie z żołnierzami, fakt, że nad głowami świszczą kule, nagle czasem trzeba paść na ziemię.
Jest też w filmie scena rozmowy bohatera z jednym z żołnierzy, kiedy ten pyta chłopaka, jak by się zachował, gdyby sytuacja z Ukrainy dotyczyła jego kraju i jego bliskich. Myślał pan o tym?
Wydaje mi się, że tak ta scena została pomyślana, żeby wzbudzić refleksję i postawić się w takiej sytuacji. Nie ma we mnie pewności, co bym zrobił. Dla nas to jednak dość abstrakcyjna sytuacja, nikt na co dzień nie myśli, żeby narażać życie za ojczyznę. Obecnie prowadzona jest u nas narracja, która to wszystko stara się wyciągnąć. Niepotrzebnie, bo nie ma ku temu powodu. To wykorzystywanie rzeczy, które dzieją się na świecie, by zbudować pewne napięcie. Moim zdaniem fałszywe. Choć gdyby coś takiego się wydarzyło, to być może zareagowalibyśmy bardziej odruchowo, automatycznie. Kalkulowanie jest trudne, chociaż daje do myślenia. Otwiera się furtkę, która normalnie jest dla nas zamknięta.
Dość często grywa pan w produkcjach zagranicznych. Jednocześnie powiedział pan, że w Polsce nie dostaje wielu ciekawych propozycji.
Nawet jeżeli zagraniczne propozycje wydają się mniej atrakcyjne, znajduję w nich coś, co mnie pociąga. W Polsce rzadko dostaję oferty dużych, złożonych, skomplikowanych ról. A te – nie ukrywam – jako aktora najbardziej mnie interesują. Taką ostatnio była chyba ta w "Carte Blanche" Jacka Lusińskiego. Mniejsza rola powoduje, że udział w sensie kreowania świata przedstawionego, wpływu na rozwój postaci jest znacznie skromniejszy. Gram czasami mniejsze role, które wydają mi się interesujące, gdzie spotykam ciekawy temat czy ludzi. Jak w przypadku nowego filmu Krzysztofa Langa, Urszuli Antoniak czy Marka Koterskiego, co zawsze jest dużą przygodą.
Czy granie w innym języku niż ojczysty stanowi spore wyzwanie?
Z pewnością. Teraz jestem w trakcie zdjęć do filmu o rewolucji francuskiej. Gram tam autentyczną postać o nazwisku Lazowski. To syn Polaków, ale urodzony już we Francji. Wiadomo, że zawsze będę mówił z akcentem, lecz to już jest ten poziom, że staje się to nie tylko wyzwaniem aktorskim, ale i językowym. W zagranicznych produkcjach często grywam postaci Polaków, którzy mówią po angielsku. Zatem ten angielski jest dosyć niechlujny i służy tylko temu, żeby przenieść treść. To właśnie przykład "Szronu".
Rozmawiał Kuba Armata
Dziennikarz filmowy. Pisze m.in. dla "Kina”, "Magazynu Filmowego” i Wirtualnej Polski. Autor ponad dwustu rozmów z ludźmi kina m.in. z Davidem Lynchem, Darrenem Aronofskym czy Xavierem Dolanem. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych Fipresci.