English

Miejsce pełne smutnych historii [rozmowa z Sergiem Floresem Thoriją]

Kuba Armata
11/08/17
Sergio Flores Thorija, fot. Anna Jochymek
Dobry uczeń idzie do nowej szkoły [rozmowa z Andrzejem Chyrą] Impreza się skończyła [rozmowa z Timothym George’em Kellym]

Film mocno odnosił się do głównych bohaterek, był refleksem ich życia, może dlatego też tak wygląda. Myślę jednak, że nadzieja jest zawsze, i to chyba główny powód, dla którego zrobiłem "Trzy kobiety". Może jeśli ktoś o konserwatywnych poglądach zobaczy ten film, zreflektuje się nieco i zmieni choć trochę swój sposób postrzegania rzeczywistości? – mówi Sergio Flores Thorija, reżyser filmu "Trzy kobiety", pokazywanego w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty.

Kuba Armata: Jak to się stało, że młody meksykański reżyser trafił do Bośni, a swój pierwszy film zrobił w Sarajewie?

Sergio Flores Thorija: Wyjechałem tam na studia, do szkoły założonej przez znakomitego węgierskiego reżysera Bélę Tarra. Kiedy zdecydował, że przechodzi na reżyserską emeryturę, postanowił skupić się na pracy pedagogicznej i założył szkołę filmową, a na jej miejsce wybrał właśnie Bośnię. Kraj zamieszkiwany przez trzy grupy etniczne, gdzie spotykają się trzy religie. Ciągle czuć tu jakieś napięcie, wynikające z bogatej, aczkolwiek trudnej historii – wojny w latach 90. czy z faktu, że to w Sarajewie de facto rozpoczęła się I wojna światowa. To idealne miejsce dla filmowców, bo jest tu mnóstwo ciekawych historii oraz interesujących ludzi. Sam fakt otworzenia przez Tarra szkoły odbił się szerokim echem, aplikowały tam setki młodych twórców, a on wybrał z nich piętnastkę. Miałem ogromne szczęście się w niej znaleźć.

Zakładam, że była to ogromna szansa, ale i pewnie niełatwa decyzja. W końcu Meksyk od Bośni dzielą tysiące kilometrów.

To prawda, moje życie, nie tylko to zawodowe, bardzo się zmieniło. Pamiętam, jak pewnego dnia dostałem długiego maila od Béli, w którym wyjaśniał, dlaczego podobają mu się moje filmy. Bo egzamin polegał właśnie na przesłaniu swoich dotychczasowych prac. Byłem w szoku, kiedy zaprosił mnie do szkoły, ale uznałem, że muszę skorzystać z tej okazji i jechać. Miałem trzy tygodnie na to, żeby załatwić wszystkie swoje sprawy. W Meksyku zostawiłem rodzinę, dziewczynę, przyjaciół. Wyjechałem na prawie cztery lata.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że pobyt w Bośni zupełnie zmienił twoje postrzeganie kina. Co miałeś na myśli?

Przed wyjazdem podchodziłem do kina w sposób bardziej wykalkulowany, miałem poczucie, że moja praca będzie związana z ciągłymi kompromisami. Myślałem o festiwalach, publiczności, o tym, że jeśli dana aktorka zagra w moich filmie, to będzie on dużo bardziej popularny, itd. Wtedy trafiłem do Bośni, gdzie zajęcia prowadzą wielcy mistrzowie kina – Carlos Reygadas, Cristian Mungiu, Apichatpong Weerasethakul czy Pedro Costa. Byli dla mnie bogami. Choć przy bliższym kontakcie okazało się, że to najnormalniejsi ludzie na świecie, którzy w dodatku niesamowicie ciężko pracują. Dali mi coś, czego nie znalazłbym nigdzie indziej. Kiedy kręcą, nie przejmują się tym, co inni sobie pomyślą. Robią takie filmy, jakie czują, że muszą zrobić. Są przy tym szczerzy i prawdziwi do granic możliwości. Kiedy ich poznałem, poczułem się dużo pewniejszy zarówno jako człowiek, jak i reżyser. Uzmysłowiłem sobie, że mogę robić dokładnie takie kino, na jakim mi zależy. 

Wspominasz reżyserów bardzo ważnych dla festiwalu, na którym się spotykamy.

Dla mnie to była ogromna sprawa, bo byli to twórcy, których od zawsze podziwiałem. Aplikowałem do Bośni w dużej mierze po to, żeby ich poznać, bo pewnie w żadnej innej szkole nie miałbym takiej okazji. Najbardziej zależało mi, żeby poznać Carlosa Reygadasa, bo to mój ulubiony reżyser. Zabawne, że musiałem pojechać aż do Bośni, żeby poznać mojego rodaka. Staliśmy się bliskimi przyjaciółmi, on wiele mi pomógł przy filmie. Zresztą to pierwsza osoba, której podziękowałem w napisach końcowych. Bardzo doceniam wszystko to, co mi powiedział i co dla mnie zrobił.

Akcja twojego filmu rozgrywa się w Sarajewie, choć moim zdaniem równie dobrze mogłaby się toczyć w Meksyku czy wielu innych krajach.

Zgadzam się z tym. Widzę tu sporo podobieństw do mojej ojczyzny. Zresztą każda z trzech opowieści w filmie ma jakiś meksykański element. Było to dla mnie ważne, bo to, skąd pochodzę, definiuje mnie. Kocham swój kraj, jestem bardzo dumny, że stamtąd się wywodzę, i chciałem, żeby Meksyk był obecny w moim filmie. Niezależnie od tego wydaje mi się, że jest to uniwersalna historia. Problemy, na jakie natrafiają bohaterki, spotykają ludzi w wielu krajach. Zadałem sobie w pewnym momencie pytanie, jak to możliwe, że mamy 2017 rok i wciąż musimy mierzyć się z patriarchatem, homofobią czy jakimiś represjami związanymi z wyborem własnej drogi. To niestety bardzo mocno określa także meksykańskie społeczeństwo. Wszędzie na świecie daje się to odczuć, choć w różnym stopniu. 

Wydaje się, że zarówno w Bośni, co widać w twoim filmie, jak i w Meksyku występują duże nierówności społeczne.

To prawda, dotyczy to zwłaszcza sfery ekonomicznej. Jest taka zasada, że im biedniejszy kraj, tym większe są społeczne nierówności. Bośnia jest krajem bardzo konserwatywnym i mocno religijnym. Dużo bardziej niż Meksyk czy Polska. Żyłem tam przez cztery lata, więc kiedy kręciłem film, niewiele już mnie zaskakiwało. Jednym z moich głównych celów było to, by filmu nie robić z perspektywy turysty. Wychodzi na to, że przygotowywałem się do tego przez te wszystkie lata, kiedy w wolnym czasie starałem się jak najlepiej poznać kraj i mieszkających w nim ludzi. To miejsce pełne smutnych historii. Mój film jest nieco pesymistyczny i depresyjny, ale opiera się na opowieściach, o których słyszałem. Bo to, że ludzie byli wyrzucani z mieszkań z powodu swojej pracy czy seksualności, wcale nie należało do rzadkości.

Głównym tematem twojego filmu jest dla mnie porzucenie, samotność. Od początku chciałeś, żeby tak było, czy dochodziłeś do tego stopniowo?

Szczerze mówiąc, kiedy realizowałem film, nie postrzegałem go w ten sposób. Byłem niedawno na festiwalu w Meksyku, gdzie ktoś z publiczności zadał mi dokładnie takie samo pytanie. Starałem się, żeby film był bardzo szczery i osobisty, a tematy, o których wspomniałeś, to ważne elementy mojego życia. Mimo że na pozór wydaję się wesołą, towarzyską osobą, która bardzo dużo mówi, to ci, którzy mnie znają, wiedzą, że mam też inne oblicze. Kino jest dla mnie największą miłością. Często wyciągało mnie z różnych, mniej przyjemnych sytuacji. Podświadomie może zatem chciałem zrobić film o porzuceniu.

Czy mimo to widzisz jakąś nadzieję dla swoich bohaterek?

Sądzę, że ów pesymizm wynikał z pewnej obsesji zrobienia kina na wskroś realistycznego. Kobiety wcielające się w główne role nigdy wcześniej nie grały w filmie, kręciliśmy wyłącznie przy naturalnym świetle. Większość dialogów była improwizowana, bo nie lubię wkładać swoich słów w czyjeś usta. Życie często daje nam solidnego kopa. Film mocno odnosił się do głównych bohaterek, był refleksem ich życia, może dlatego tak wygląda. Myślę jednak, że nadzieja jest zawsze, i to chyba główny powód, dla którego zrobiłem "Trzy kobiety". Może jeśli ktoś o konserwatywnych poglądach zobaczy ten film, zreflektuje się nieco i zmieni choć trochę swój sposób postrzegania rzeczywistości? Paradoksalnie jest tu dużo nadziei, bo nigdy nie powinniśmy przestać walczyć o siebie i swoje marzenia. 

 

Rozmawiał Kuba Armata


Kuba Armata

Dziennikarz filmowy. Pisze m.in. dla "Kina”, "Magazynu Filmowego” i Wirtualnej Polski. Autor ponad dwustu rozmów z ludźmi kina m.in. z Davidem Lynchem, Darrenem Aronofskym czy Xavierem Dolanem. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych Fipresci.


czytaj także
Wywiad Portret artystki z czasów młodości [rozmowa z Sandrą Wollner] 11/08/17
Wywiad Skok wyobraźni [rozmowa z Eitanem Annerem] 11/08/17
Wywiad Kino kreuje pragnienia [rozmowa z Edgarem Honetschlägerem] 11/08/17
Relacja Polish Days 11/08/17

Newsletter

OK