English

Otoczeni przez ludzi, ale jednak samotni [rozmowa z Hadas Ben Aroyą]

Kuba Armata
12/08/17
Hadas Ben Aroya, fot. Laura Ociepa
Nocą ludzie są inni [rozmowa z Janą Bürgelin] Film pokolenia [rozmowa z Igorem Bezinoviciem]

Wrzucamy na Instagram zdjęcie, na którym jesteśmy szczęśliwi, podczas gdy sami wiemy, że to tylko pozory. To bardzo instrumentalne. Łatwo rozmawia się z kimś na czacie czy przez komunikator internetowy. Dużo trudniej usiąść naprzeciwko drugiej osoby i porozmawiać z nią na żywo. Sama często się na tym łapię. Nie jestem przeciwniczką technologii, ale musimy mieć świadomość, że płaci się za nią określoną cenę, i wcale nie jest ona mała – mówi Hadas Ben Aroya, reżyserka filmu "Ludzie, którzy nie są mną".

Kuba Armata: Akcja twojego filmu, podobnie jak pokazywanego na festiwalu "Pomiędzy" Maysaloun Hamoud, rozgrywa się w Tel Awiwie. Obraz tego miasta nieco się różni, ale za każdym razem jest ono kolejnym bohaterem filmu. 

Hadas Ben Aroya: Myślę, że tak, choć w moim filmie pokazuję niewielkie przestrzenie Tel Awiwu. To dla mnie portret dużego miasta, niekoniecznie tego konkretnego. Podeszłam do tego projektu bardzo osobiście. Oparłam tę historię na grupie moich najbliższych przyjaciół. Myślałam też, że robię go dla nich, przez co może być nieco hermetyczny i niewiele osób spoza tego kręgu go zrozumie. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że jest dokładnie odwrotnie. Ludzie, którzy nigdy nie byli w Tel Awiwie, doskonale wiedzieli, co chciałam przekazać. Może wynika to z faktu, że w każdym dużym mieście odczuwa się podobne stany. Całkiem niedawno byłam z filmem na Tajwanie i zobaczyłam ludzi, którzy identyfikowali się z moimi bohaterami. To było niezwykle cenne doświadczenie. 

"Ludzie, którzy nie są mną" początkowo byli ponoć krótkim metrażem.

Od tego się zaczęło. Być może właśnie dlatego czułam się bardzo swobodnie, pisząc scenariusz. Nie odczuwałam żadnej presji. Opowiedziałam o swoich doświadczeniach, o rzeczach, które mnie wkurzają, powodują, że czuję się zła. Po wszystkim poczułam ulgę, nabrałam dystansu, do tego stopnia, że czytając skrypt, potrafiłam się z tego śmiać. Niespodziewanie z krótkiego metrażu zrobiło się 60 minut. Pomyślałam wtedy, że mogę coś jeszcze dodać, rozwinąć relacje między bohaterami. Choć początkowo w ogóle tego nie planowałam. Może gdy nie przyświeca ci jasny cel, wychodzą z tego najciekawsze rzeczy.

Wspominasz o osobistym wymiarze filmu. To dla ciebie rodzaj terapii?

Jest w nim wiele mnie, ale i moich najbliższych znajomych. Myślę, że mogę nazwać go autobiograficznym, i w tym sensie była to terapia. Ulżyło mi, kiedy widziałam, jak ludzie reagują na film. W wielu sytuacjach się śmieją i myślę, że jest w tym pewna ironia. Kiedy identyfikujesz się z tym, co widzisz na ekranie, czujesz się nieco zawstydzony. Myślisz sobie: "O Boże, to ja!". I nawet jeżeli jakaś sytuacja wydaje się żałosna, to zaraz uświadamiasz sobie, że kiedyś sam w takiej się znalazłeś. Lubię ten typ poczucia humoru, kiedy potrafimy śmiać się z siebie, nawet jeżeli przydarzyło nam się coś nieprzyjemnego. 

Mówisz o osobistym wymiarze filmu, a dla mnie to portret całego pokolenia.

Nie myślałam o tym, kiedy pisałam scenariusz. Zwłaszcza że początkowo miał to być krótki metraż. Starałam się oddać w tekście to, co w danym momencie czułam. Słysząc o projekcie, ktoś kiedyś powiedział mi, że powinnam zrealizować go szybko, bo mówi o pokoleniu młodych. Ta osoba zasugerowała, że mogę przegapić moment, a wtedy może być za późno i historia nie będzie aktualna. To pierwszy raz, kiedy pomyślałam o tym w sposób, o którym wspomniałeś. Teraz w pełni to do mnie dotarło. Choć początkowo myślałam, że to będzie kameralny, intymny i osobisty film.

Wcielasz się w filmie w główną rolę. Od początku miałaś takie założenie?

Nie, choć miałam tę myśl zawsze z tyłu głowy. Nie jestem aktorką, choć teraz już w zasadzie jestem [śmiech]. Natomiast nigdy tego świadomie nie planowałam ani nie kształciłam się w tym kierunku. Miałam wiele na głowie, obok napisania scenariusza i reżyserii także produkowałam swój film. Prawie przez dwa lata próbowałam znaleźć aktorkę, która zagrałaby główną rolę. Trafiałam na wiele wspaniałych osób, ale cały czas czułam, że to nie to. Wiedziałam, że ta decyzja jest kluczowa, inaczej film nie zadziała. Główna bohaterka to postać złożona, ale jednocześnie bardzo precyzyjna. Nie chciałam robić z niej ofiary. Sama w przeszłości przez to wszystko przechodziłam, więc doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, czego szukam. Pamiętam, że któregoś dnia, kiedy przesłuchiwałam kogoś do roli, sama podawałam tekst. To był moment przełomowy. Pomyślałam, że to czas, żebym pewnych rzeczy spróbowała. Łatwiej było mi podjąć tę decyzję, bo nie przypuszczałam, że rozrośnie się to do pełnego metrażu.

Czy to doświadczenie sprawiło, że myślisz teraz poważniej o aktorstwie?

Po filmie pojawiły się pewne propozycje. Czuję się nimi trochę zakłopotana, bo to przypadki, w których jestem tylko po jednej stronie kamery. To dziwne uczucie, bo nie wiem, czego się mam spodziewać. Doświadczenie z moim filmem pokazało mi, że mogę grać i łączyć różne role. Przynajmniej do momentu, kiedy idę ręka w rękę z kimś, komu ufam. To odświeżające. 

Tych ról w przypadku "Ludzi, którzy nie są mną" jak na debiut było naprawdę sporo.

Najtrudniej było mi chyba przechodzić z jednej funkcji do drugiej. Czasami wariowałam, bo czułam, że muszę zachować się tak, by zadowolić wszystkich. Jako producentka musiałam sprawić, żeby ludzie na planie czuli się komfortowo. Początkowo nie mieliśmy pieniędzy, wiele osób pracowało tu z dobrej woli, więc atmosfera była szczególnie ważna. To wymagało podchodzenia do wszystkich z odpowiednim szacunkiem i zrozumieniem. Po czym z producentki musiałam zmienić się w reżyserkę, a za chwilę w aktorkę. To było dla mnie wyczerpujące. Każdego dnia po tym, jak wracałam do domu, płakałam. Schodziły ze mnie wtedy wszystkie emocje. Operatorem był mój ówczesny chłopak. Doskonale mnie rozumiał i nie wariował, kiedy byłam w nie najlepszym stanie. Naprawdę przez ten czas czułam się rozdarta między trzy osobowości. 

To, jak ważne jest wsparcie, widać po twojej bohaterce, która dość desperacko próbuje uniknąć samotności.

To film o samotności i próbie komunikowania się. O próbie bycia w związku, ale jednocześnie o panicznym strachu przed byciem w relacji z drugą osobą. Wreszcie o trudnościach w wyrażeniu tego, co się naprawdę czuje. Bo czasami bywa tak, że najbardziej samotny czujesz się właśnie, kiedy jesteś z drugą osobą. Choć mam wrażenie, że to domena naszego pokolenia. Moi rodzice nie mieli takich problemów. My jesteśmy dużo bardziej cyniczni.

Dlaczego młodzi mają takie problemy z intymnością, budowaniem relacji?

Sama nie wiem, dlaczego tacy jesteśmy. Sprawy na pewno nie ułatwiają media społecznościowe. Cały czas jesteśmy online. Niby mamy wielu przyjaciół, ale nie przekłada się to na bliskie relacje. Wrzucamy na Instagram zdjęcie, na którym jesteśmy szczęśliwi, podczas gdy sami wiemy, że to tylko pozory. To bardzo instrumentalne. Łatwo rozmawia się z kimś na czacie czy przez komunikator internetowy. Dużo trudniej usiąść naprzeciwko drugiej osoby i porozmawiać z nią na żywo. Sama często się na tym łapię. Nie jestem przeciwniczką technologii, ale musimy mieć świadomość, że płaci się za nią określoną cenę, i wcale nie jest ona mała. Coraz gorzej się ze sobą komunikujemy. Niby jesteśmy otoczeni przez wielu ludzi, ale jednak jesteśmy samotni. 

 

Rozmawiał Kuba Armata

 


Kuba Armata

Dziennikarz filmowy. Pisze m.in. dla "Kina”, "Magazynu Filmowego” i Wirtualnej Polski. Autor ponad dwustu rozmów z ludźmi kina m.in. z Davidem Lynchem, Darrenem Aronofskym czy Xavierem Dolanem. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych Fipresci.


czytaj także
Wydarzenie Kultura dla dzieci 12/08/17
Wywiad Nie jesteśmy nauczycielami historii [rozmowa z Ferencem Törökiem] 12/08/17
Wywiad Towarzyszy mi niepokój [rozmowa z Mohammadem Rasoulofem] 12/08/17
Wywiad Pozwalam sobie na więcej [rozmowa z Laurą Schroeder] 12/08/17

Newsletter

OK