Ludzie pytają mnie, czy kobietom pracującym w tym zawodzie jest trudniej, czy pod nogi rzuca się nam więcej przeszkód. Myślę, że znajduję się w dość uprzywilejowanej sytuacji, bo nigdy nie miałam wrażenia, że coś omija mnie tylko dlatego, że jestem kobietą. Mam jednak świadomość, że niektórym wydaje się, iż muszą się mną opiekować. Gdybym była mężczyzną, i to o dziesięć lat starszym, rozmawialiby ze mną zupełnie inaczej – mówi Laura Schroeder, reżyserka "Tamy".
Marta Bałaga: W twoim filmie, opowiadającym o niełatwych relacjach matki i córki, postanowiłaś obsadzić Isabelle Huppert i jej prawdziwą córkę Lolitę Chammah. Łatwo było je do tego nakłonić?
Laura Schroeder: Najważniejsza była dla mnie rola Catherine [granej przez Lolitę Chammah – przyp. red.], bo to wokół niej wszystko się skupia. Początkowo chciałam zrobić film o kobiecie rozczarowanej życiem. Potem pojawił się pomysł, by uzupełnić to jeszcze o kwestię niemożności poradzenia sobie z macierzyństwem.
Lolitę odkryłam rok wcześniej, kiedy zobaczyłam sztukę, w której wtedy grała – "Gorzkie łzy Petry von Kant". Isabelle i Lolita pracowały już razem, ale ten projekt był jednak zupełnie inny – to Lolita gra tu główną rolę. Najważniejsze było dla mnie, by to ona nie miała z tym problemu. Wiele o tym rozmawiałyśmy i potem poszło już dość gładko.
Catherine chciałaby zająć się własną córką, Albą, ale nie może – oddaje ją pod opiekę matki. Potem zmienia zdanie, ale przebywając z dziewczynką, której właściwie nie zna, powtarza jednak zachowania matki.
W "Tamie" opowiadam o tym, co oznacza bycie czyjąś matką, ale też i córką. Rzeczywiście zrobiła się z tego historia trzech pokoleń. Przygotowując się do filmu, przyglądałam się relacjom, jakie kobiety mają ze swoimi matkami, i bardzo mnie to zainspirowało. Mimo to wydaje mi się, że nie to jest tutaj najważniejszą kwestią. Interesowało mnie to, jak zawzięcie walczymy czasem o zachowanie własnej indywidualności. Stawiamy sobie pewne wyzwania i później dochodzimy do wniosku, że nie uda nam się ich zrealizować. A przynajmniej jeszcze nie teraz, bo nie jesteśmy na to gotowi. Właśnie dlatego moje bohaterki grają w tenisa. Sama uprawiałam kiedyś ten sport i zdążyłam go już serdecznie znienawidzić. David Foster Wallace pisał o tym zresztą w powieści „Infinite Jest”. Nie przeczytałam jej całej, przyznaję, ale zaznaczył w niej, że w tenisie trzeba zmierzyć się z samym sobą. Mój film opowiada w gruncie rzeczy o tym samym.
Od matek często oczekuje się jednak, że zapomną o tym, kim są, na pierwszym miejscu zawsze stawiając dziecko.
Znam wiele matek, które żyją tak, jak chcą – nie pozwalają sobie niczego dyktować. Jeśli ktoś usiłuje ci coś narzucić, po prostu to zignoruj. Zauważyłam, że w moich filmach krótkometrażowych ["Double Saut" oraz "Senteurs" – przyp. red.] i teraz w „Tamie” zawsze opowiadałam o kobietach, które walczą o wolność. Próbują w jakiś sposób się wyzwolić. Jest to kwestia, która mnie interesuje. Gdy pisałam scenariusz, miałam w głowie obraz tamy powstrzymującej swobodny przepływ wody. Moje bohaterki nie są histeryczkami – ukrywają bardzo wiele rzeczy. Do czasu, bo jeśli kumulujesz w sobie te wszystkie emocje, któregoś dnia wreszcie znajdą ujście.
Wybuch, do którego dochodzi, i tak nie zmieni ich świata. "Tama" to bardzo intymny film. Od początku miał taki być?
Zawsze chciałam, żeby wyjechały razem w tę podróż. Znalazły się w odizolowanym miejscu. Miejsce, które wybrałam, bardzo mi się spodobało, bo w zależności od światła albo pory roku może wydawać się dość przygnębiające, by już po chwili przypominać krajobraz z pocztówki. Bardzo mnie to zainspirowało, bo tak samo zmienia się też ich relacja.
Nie lubię pisać dialogów, w których zbyt dużo się wyjaśnia. To zawsze jest dla mnie chyba największym wyzwaniem, bo trudno czasem stwierdzić, ile informacji rzeczywiście potrzeba widzowi. Dlatego tak ważna okazała się dla mnie praca z Marie Nimier. Kiedy szukałam współpracownika do pracy nad scenariuszem, pewnego dnia przypadkiem usłyszałam ją w radiu. Mówiła wtedy o swojej książce. Bardzo mnie zainspirowała, więc od razu ją przeczytałam. Spojrzenie na świat Marie jest pogodniejsze od mojego, ale mogłam utożsamić się z opisywanymi przez nią bohaterami. Poczułam, że to właściwa osoba. To kwestia pewnego instynktu.
Nie tylko nad scenariuszem pracowałaś z inną kobietą, dość sporo znalazło się ich w ekipie. Było to coś, na czym ci szczególnie zależało?
Nad moim filmem rzeczywiście pracowało wiele kobiet – i to na bardzo ważnych stanowiskach. Nie był to jednak żaden polityczny manifest z mojej strony. Wybrałam je, bo były najlepsze. Z Petrą Jean Phillipson, której głos słychać na ścieżce dźwiękowej, poznałyśmy się dużo wcześniej w Londynie. Uznałam, że jej głos świetnie uzupełni film.
Ludzie pytają mnie, czy kobietom pracującym w tym zawodzie jest trudniej, czy pod nogi rzuca się nam więcej przeszkód. Myślę, że znajduję się w dość uprzywilejowanej sytuacji, bo pracując w Luksemburgu, nigdy nie miałam wrażenia, że coś omija mnie tylko dlatego, że jestem kobietą. Przy pracy nad "Tamą" było podobnie – wiedziałam, że moi producenci naprawdę we mnie wierzą. Nikt nie pytał: „Czy ona naprawdę sobie poradzi?”. Mam jednak świadomość, że niektórym wydaje się, iż muszą się mną opiekować. Gdybym była mężczyzną, i to o dziesięć lat starszym, rozmawialiby ze mną zupełnie inaczej.
Myślisz, że to, iż pracujesz także w teatrze, wpływa w jakiś sposób na twoje filmy?
Wyreżyserowałam dwie sztuki w ciągu sześciu lat i czasem odnoszę wrażenie, że w teatrze panuje znacznie większa wolność. Lubię eksperymentować, a w kinie nie zawsze jest na to miejsce. Także dlatego, że wcześniej często pracowałam na zlecenie. Teraz wreszcie mogę robić to, w co naprawdę wierzę. Mam wrażenie, że dojrzałam już jako reżyser. Mogę pozwolić sobie na więcej.
Rozmawiała Marta Bałaga