- Zdarza się, że płaczemy na filmach, odczuwamy strach lub po plecach przechodzą nam ciarki, jednak pod koniec odczuwamy ulgę. Film Szwedzkie cukierki, koty i trochę przemocy uświadomił mi, że nie należy uciekać i wstydzić się swoich emocji - z Ester Martin Bergsmark rozmawia Michał Hernes.
Czy robisz filmy dla siebie czy dla innych ludzi?
A jest jakaś różnica?
Uważasz, że jej nie ma?
Jestem częścią innych ludzi.
Dlaczego zdecydowałaś się zostać twórcą filmowym? Dla zabawy, czy chodziło o coś więcej?
O coś więcej, ale trudno mi to scharakteryzować. Początkowo byłam malarzem - malarstwo zaintrygowało mnie jako forma do dzielenia się swoimi doświadczeniami z innymi.
Malarz pracuje sam, a film jest pracą zespołową. Skąd ta zmiana?
Chciałam mieć przyjaciół, a wspólne robienie filmów przynosi frajdę - można zespołowo wyrażać pewne rzeczy. Właśnie dlatego scenariusz do filmu Szwedzkie cukierki, koty i trochę przemocy przygotowałam razem z aktorami. Punktem wyjścia były improwizowane sytuacje i scenki, które traktowaliśmy jako zabawę.
Ester Martin Bergsmark, fot. Łukasz Gawroński
Dlaczego wybrałaś właśnie tych ludzi?
Czasami to oni wybierają mnie. W tym przypadku wydarzyło się jedno i drugie. W trakcie pracy nad filmem odnalazłam coś szczególnego; pewną magię, choć nie wiem, czym do końca jest i jak ją scharakteryzować. W kinie możesz poczuć się czymś dotknięty, ale nie możesz tego dotknąć. Za sprawą filmów chcesz być blisko drugiej osoby, ale nie możesz się z nią komunikować. Malujesz samego siebie i jesteś uwięziony we własnej fantazji, we własnej percepcji świata, gdzie jest bardzo głośno. Czujesz się tam samotnie. Wszyscy cierpimy, mamy kryzysy i uważamy, że inni są od nas lepsi i mają dobre życie. Nie dostrzegamy wielu rzeczy.
Uważasz, że jesteśmy sami na tym świecie?
Nie, ale wiele osób tak myśli. Kiedyś też tak uważałam, ale teraz czuję się coraz mniej samotna.
Czy pomagają ci w tym filmy?
Tak i nie.
Czemu nie?
Nie wszyscy są gotowi na taki masaż.
To prawda, bo czasami jest bolesny i dzień później wszystko cię boli.
Co było dla ciebie największą niespodzianką, gdy ukończyłaś Szwedzkie cukierki, koty i trochę przemocy?
Fakt, że okazał się być bardzo osobisty.
Nie spodziewałaś się tego?
Myślałam, że będzie traktował o czymś innym. Myślę, że wpływ miała na to moja podświadomość. Kiedy zakończyłem zdjęcia, zobaczyłam w lustrze siebie i pomyślałam: "cholera jasna!". Potem było już w porządku.
Ciekawe, czy aktorzy mieli podobnie.
Wydaje mi się, że im również się spodobało, bo to bardzo osobisty film - także dla nich. Jak wspominałam, zaangażowaliśmy do niego dzieci i fajnie się z nimi pracowało.
Czy odkryłaś coś nowego o sobie, oglądając tę produkcję?
To, jak bardzo obawiałam się śmierci i że fantazjowałam na różne tematy, broniąc się przed tym. Robię filmy o próbie otwarcia się, opowiadam o gniewie, który nie jest tym samym, co agresja. Wściekłość niekoniecznie niesie za sobą destrukcję i agresję względem innych. Wściekasz się, bo myślisz, że inni są od ciebie lepsi. Ważne jest, by nie wstydzić się i nie ukrywać swoich emocji. Odnoszę wrażenie, że kino jest dobre dla naszych emocji. Nawet jeśli służy ucieczce, jest nią i zarazem nie jest. Zdarza się, że płaczemy na filmach, boimy się na nich lub po plecach przechodzą na ciarki, ale pod koniec odczuwamy ulgę. Film Szwedzkie cukierki, koty i trochę przemocy uświadomił mi, że nie należy uciekać i wstydzić się swoich emocji.
Zakochany w cytatach psychofan filmu „Tamte dni, tamte noce”, który zapytał Romana Polańskiego, dlaczego torturuje bohaterki swoich filmów. Dziennikarz związany z portalem tuWroclaw.com i blogiem filmowym Watchingclosely.pl. Publikował m.in. na łamach weekendowego magazynu Gazeta.pl, „Dziennika Gazety Prawnej” i Wirtualnej Polski.