- Nie roszczę sobie pretensji do tego, żeby wysadzić system w powietrze. Pracując nad Monumentem chciałam zrobić coś "na szybko"; bez strachu i zbędnych kalkulacji. Nigdy nie kalkuluję w przestrzeni artystycznej - mówi Jagoda Szelc z rozmowie z Michałem Hernesem.
Zastanawiam się, czy powinniśmy rozmawiać o Monumencie.
Możemy opowiedzieć o tym, czym ten film jest - ceremonią ukończenia edukacji przez studentów w szkole, która dla mnie była bardzo ważnym miejscem, a dla nich totalną kaźnią.
Dlaczego użyłaś sformułowania "ceremonia"?
Wolę je bardziej niż "rytuał", choć moment otrzymania dyplomu na koniec studiów nie jest przecież żadną ceremonią. W szkole wszystko było ceremonialnie odmierzane w czasie - taki zabieg wyznaczał studentom każdy dzień. Z wielkiego bagna wyruszyli na głębokie wody świata; z wykształceniem w zawodzie, który jest bardzo trudny. Muszą to zaakceptować. Uważam, że mają trudniej niż studenci polonistyki bądź medycyny.
Czemu zdecydowałaś się pokazać tę ceremonię w formie filmu?
Paradoksalnie, Monument został zrobiony na zamówienie. Z jednej strony dostałam wolną rękę (pod kątem artystycznym), ale miałam dwa ograniczenia - mały budżet (to mniej przyjemne) i dwudziestu aktorów z bardzo zdolnego roku (to zdecydowanie przyjemniejsze), zdecydowałam się więc obsadzić ich wszystkich. Musiałam napisać film z myślą o nich i skonfrontować się z budżetem, ale reżyser, który nie umie pisać "pod budżety", jest idiotą. Ten film został niejako "wyżebrany" i mam nadzieje, że nie widać tego podczas seansu. Chciałam wspólnie z nimi zamknąć pewien etap; szkołę ukończyłam miesiąc po nich.
Uważam, że filmy mają swojego ducha, który chce, żebyśmy przepracowywali pewne traumy. W Monumencie zawarliśmy nasze osobiste historie związane z trudnościami, które spotykamy w życiu i sprawami, na które nie potrafimy się zgodzić. Każdy z aktorów miał jakiś powód, żeby o nich opowiedzieć. Początkowo było to dla nas trochę szokujące, ale całość ostatecznie miała oczyszczającą moc.
Przedostatnia scena filmu miała mieć charakter performansu, a pomysł przerodził się w osobisty zapis działań grupy. Aktorzy nie pamiętali, co robili podczas jej kręcenia. Widz jest dla mnie świadkiem, który zobaczył tych ludzi w bardzo trudnym momencie ich życia. Nie lubię traktować widza jako jurora.
W Monumencie zatarły się granice między fikcją a prawdą.
Wynika to z tego, że dla mnie granice zacierają się również w życiu. Nie jestem zainteresowana opowiadaniem historii w filmach; szukam w nich szansy na rozwój osobisty.
Jestem fanem przypinki, którą nosił kiedyś rosyjski dramaturg i reżyser Iwan Wyrypajew. Było na niej napisane: "należy się duchowo rozwijać, bo inaczej prze…e".
Absolutnie się z tym zgadzam. Pytanie brzmi, jak definiujesz karierę. Śmieszą mnie doradcy zawodowi, którym wydaje się, że patrzę na karierę tak samo jak oni, tymczasem ja definiuję ją tylko i wyłącznie w kategoriach rozwoju osobistego. Zrobiłam Monument, bo po festiwalu w Gdyni ludzie zaczęli mnie straszyć, że mój drugi film będzie sprawdzianem tego, czy jestem dobra, czy nie. Nie lubię dawać się straszyć; nie chciałam, by tak się stało.
Scenariusz napisałam w półtora miesiąca, pre-produkcja i post-produkcja trwały po dwa miesiące, a zdjęcia - 23 dni.
Czy dużo czasu poświęciłaś na pracę z aktorami?
Próby - w szkole, podczas nauki - trwały półtora miesiąca. Zmontowałam ten film w dziesięć dni, ale nie dlatego, że się śpieszyliśmy. Zależało nam na konsekwencji i precyzji. Po raz pierwszy pracowałam na storyboradach. Wszystko to miało działać jak osłona - aby uniknąć szaleństwa podobnego do pracy przy Wieża. Jasny dzień.
Dla kogo zrobiliście ten film - dla ciebie, dla aktorów, czy dla widzów?
Na pewno?
Każdy jest odpowiedzialny za siebie. Nie obchodzą mnie ani pozytywne, ani negatywne opinie. Jestem już trochę za stara, by chcieć się podobać, a i tak nie przypadnę do gustu wszystkim. Wiem, co robię i nie jest to mainstream. Nie interesuje mnie szeroka widownia, tylko sztuka, eksperyment i rozwój. Nie roszczę sobie pretensji do tego, żeby wysadzić system w powietrze. Pracując nad Monumentem chciałam zrobić coś "na szybko"; bez strachu i zbędnych kalkulacji. Nigdy nie kalkuluję w przestrzeni artystycznej.
Jak wyglądała praca nad improwizacją?
Jak wspominałam, pracowaliśmy nad nią na próbach. Dużo wtedy rozmawialiśmy. Podczas zdjęć nie było już na to czasu i nie mogłam sobie pozwolić na podejmowanie tego typu artystycznych decyzji, chyba że były one "małe". Porównałabym to do pakowania się na dzień przed długą podróżą. To wykonalne, ale popełnisz sporo błędów. Nie uważam, że jestem na tyle dobra technicznie, żeby sobie na to pozwolić.
Jagoda Szelc, fot. Maciej Kulczyński
Podoba mi się performatywny charakter twojego filmu.
Bardzo długo przygotowywaliśmy końcową scenę. Mieliśmy warsztaty z Anną Skorupą, odpowiedzialną za trening aktorski. To niesamowita postać związana z Gardzienicami, która wiele zrobiła, żeby ta scena miała energetyczny i emocjonalny charakter. Osiągnęliśmy emocjonalną wolność, ale wymagało to intensywnej pracy nad ciałem, emocjami i myślami - tak, by poczuć się swobodnie. Lubię naturalistyczną grę aktorów - w przeciwieństwie do bardziej formalnego grania.
Nie przepadam za "betonowaniem się" na efekt, którego nie jest przecież łatwo zagrać. Trudno wtedy o emocje.
Bohaterem Monumentu jest także hotel, w którym nakręcono ten film.
Chcieliśmy uczynić z niego figurę niemożliwą, która nagle poszerza się, rozwarstwia i rozpada na atomy. W streszczeniu filmu można przeczytać, że czas jest względny, a przestrzeń staje się właśnie figurą niemożliwą, tytułowym monumentem.
Skojarzyło mi się to z filmem Lśnienie.
Jest w tym coś z koszmaru. Przyśniło mi się kiedyś, że otwieram usta, zaglądam do nich, dostrzegam dziurę w zębie, patrzę na nią i widzę, że w środku znajduje się kolejny rząd zębów.
Jak się udało znaleźć tę przestrzeń?
Myślałam o tym obiekcie w trakcie pisania scenariusza. To bardzo ciekawe miejsce z PRL-owskim sznytem, do którego ma się resentymenty i który się romantyzuje. Jednocześnie chcieliśmy, żeby było w nim coś koszmarnego. Połączyliśmy ten obiekt z przestrzeniami łódzkich fabryk, gdzie nakręciliśmy sceny rozgrywające się w podziemiach. Wprowadziliśmy też dźwięki, za sprawą których przestrzeń nabrała cech żywego organizmu. Wciąż jeszcze dopracowujemy warstwę dźwiękową filmu, bo jest w nim sporo rzeczy, których nie słychać; które się poukrywały. Ta przestrzeń jest w pewnym sensie scalona, ale lokacje znajdują się w różnych miejscach. Dźwięk natomiast jest nicią łączącą je ze sobą.
W pracy nad filmem fascynują mnie psychoakustyka i logistyka planu. Nie mam zamiaru do końca życia zajmować się filmem; gdy skończę z reżyserią, skupię się na tych dwóch rzeczach. Chcę je zbadać. W szkole filmowej nie wykłada się logistyki planu, która przecież determinuje film. Sposób, w jaki tworzysz zespół i jak go prowadzisz, przekłada się na końcowy efekt. Fascynuje mnie to, jakie są etapy pracy w zespole i psychologia pracowania z człowiekiem. Filmy aktywizują wszystkie twoje deficyty.
Podobny efekt może wywołać brak dyscypliny w grupie. Gdy masz piramidalne podejście do budowania zespołu, skutkuje to opresyjnością. Wolę budowę horyzontalną, w której przenikają się poszczególne piony. Piramidalną hierarchizację, która i tak występuje na planie, należy minimalizować niczym chorobę. Trzeba ją hamować i rozmiękczać. Ważne jest to, jak mówisz i czy jesteś precyzyjny, np. podczas wypowiadania komend, żeby nie męczyć się i nie tracić energii, co może się odbić na całym zespole. Gdy zabraknie ci precyzji podczas burzy - zginiesz. Porównałabym to do bycia saperem albo momentu pakowania plecaka: kiedy cięższe rzeczy wkładasz wyżej, a lżejsze dajesz na sam dół - będzie ci się szło łatwiej. Jeśli tego nie wiesz, nie masz pojęcia, dlaczego całość nie wychodzi.
Skoro myślisz o porzuceniu reżyserii, to co interesuje cię w filmach?
Jestem zainteresowana filmem jako instrumentem - czym jest i jak działa. To ciekawe, gdy człowiek siada na dwie godziny przed ekranem, przenosi się gdzieś i zamierają u niego różne procesy życiowe. Bardzo go to zmienia.
Wywodzę się z Akademii Sztuk Pięknych i bardziej od opowiadania historii ciekawi mnie coś, co nie istnieje, czego materialnie nie ma. Z ekologicznego punktu widzenia to jest super. Kręci mnie fakt, że do trumny pójdę z niczym.
Może przepadną też twoje filmy?
Interesuję się sobą i swoim duchowym rozwojem. Jeśli ktoś korzysta z moich filmów - świetnie, bo ja korzystam z innych. Nie zależy mi jednak na tym, żeby wszyscy o mnie pamiętali. Nie jestem nieśmiertelna. Byłoby dobrze, żeby rzeczy, które robię, pozostały śmiertelne. Taka jest natura wszystkiego.
Czy chciałabyś zrobić film i nie pokazać go nikomu?
Nie miałabym z tym problemu, gdybym dostała na to pieniądze. W udostępnianiu filmów innym fajne jest to, że dostajesz zwrotnie dużo ciekawych informacji. Uwielbiam, kiedy ludzie mówią mi, co myślą na temat moich filmowych produkcji i o czym one traktują, choć sama nienawidzę im o tym opowiadać.
Dlatego właśnie rozpocząłem tę rozmowę od pytania, czy powinniśmy rozmawiać o Monumencie.
Zakochany w cytatach psychofan filmu „Tamte dni, tamte noce”, który zapytał Romana Polańskiego, dlaczego torturuje bohaterki swoich filmów. Dziennikarz związany z portalem tuWroclaw.com i blogiem filmowym Watchingclosely.pl. Publikował m.in. na łamach weekendowego magazynu Gazeta.pl, „Dziennika Gazety Prawnej” i Wirtualnej Polski.