Polecamy esej Piotra Czerkawskiego o Magnolii Paula Thomasa Andersona. W 20. rocznicę pierwszego seansu Magnolii zapraszamy na specjalny pokaz podczas tegorocznej edycji MFF Nowe Horyzonty we Wrocławiu.
Podobno wszystko zaczęło się od uśmiechu. Uśmiechu, jakim uzależniona od kokainy Claudia obdarza zakochanego w niej policjanta w finałowej scenie Magnolii. Pamiętny obraz, który wieńczy film, był ponoć pierwszym, który przyszedł do głowy Paulowi Thomasowi Andersonowi, gdy zasiadł do pisania scenariusza. Nie wiem, ile w tej anegdocie prawdy, ale bardzo chciałbym w nią wierzyć. Wizja, zgodnie z którą reżyser przez cały czas trwania seansu konfrontuje nas ze światem nieuleczalnych chorób, meteorologicznych katastrof i nieprzepracowanych traum po to, by na koniec odkupić to wszystko za sprawą jednego uśmiechu, wydaje mi się kusząca w swojej zuchwałości. Odczytana w ten sposób Magnolia stanowi manifest przekornego optymizmu, który wybrzmiewa tak przekonująco właśnie dlatego, że nie bagatelizuje tragizmu życia, lecz dostrzega go i rzuca mu wyzwanie. Pod tym względem film Andersona zaskakująco przypomina tytuł, który bywa przywoływany w jego kontekście rzadko – Noce Cabirii Felliniego. W finale zrealizowanego w 1957 roku klasyka udręczona przez życie kobieta, pod wpływem nieoczekiwanego spotkania, również zdobywa się na uśmiech będący znakiem odzyskanej radości. Dziś, dwadzieścia lat po premierze Magnolii, trzeba powiedzieć, że uśmiech Claudii jest tak samo zaraźliwy jak uśmiech Cabirii, a film Andersona to kino z tej samej półki, co arcydzieło Felliniego.
Piotr Czerkawski: Magnolia (filmweb.pl)