Kanadyjka Xarah Dion jest jedną z najważniejszych postaci tamtejszej niezależnej sceny elektronicznej. Jej kompozycje to idealne połączenie tanecznego rytmu i mrocznej estetyki. Artystka wystąpi w Klubie Festiwalowym w Arsenale.
Iwona Sobczyk: Festiwal Nowe Horyzonty ma swoich ulubionych reżyserów, a jednym z najbardziej hołubionych jest Kanadyjczyk Guy Maddin. Zna pani jego filmy?
Xarah Dion: Niestety nie. Proszę powtórzyć jeszcze raz jego nazwisko, nadrobię.
Guy Maddin. Pytam, bo wydaje mi się, że macie podobną estetyczną wrażliwość. Pewnie nakręciłby wspaniały film do pani muzyki, a wiem, że klipy są dla pani ważne.
Są ważne, choćby dlatego, że pozwalają uwypuklić różne aspekty muzyki, a praca nad nimi jest zawsze świetną okazją do współpracy z innymi artystami i wejścia w dialog z czyjąś wizją. To dla mnie ciekawe doświadczenie, bo przecież zwykle pracuję sama. Gdy dochodzi do realizacji klipu, nigdy nie próbuję narzucać autorowi kierunku, w jakim powinien podążać. Pozwalam każdemu, żeby rozumiał piosenkę po swojemu.
Są jakieś filmy, które panią inspirują?
Nie powiedziałabym, żeby była jakaś bezpośrednia inspiracja. Nawet jeśli moja muzyka ma momentami filmowy charakter, to u jej początków zawsze leży jakaś moja własna, wewnętrzna wizja, a nie dzieło innego artysty.
Jest pani pianistką, studiowała też grę na organach i klawikordzie. Pochodzi pani z muzycznej rodziny?
Tak, oboje moi rodzice pochodzą z domów, w których muzyka była bardzo istotna. Sami nie są muzykami, ale zawsze wspierali mnie na drodze, którą wybrałam. Mój dziadek był dziekanem szkoły muzycznej w Quebecu, a moja babcia zajmowała się profesjonalnie graniem na organach. Więc tak, muzyka jest głęboko zakorzeniona w moim życiu.
Babcia dawała pani jakieś lekcje?
Niestety, nie było okazji.
A jaki wpływ ma klasyczne wykształcenie na pani obecną twórczość?
Z pewnością ukształtowało ono moją muzyczną wrażliwość, zmieniło sposób percepcji muzyki, spojrzenie na twór, jakim jest piosenka. Nie studiowałam wokalu, ale wszystko, o czym się uczyliśmy, miało głęboki związek ze śpiewem i oddechem. To stanowi trwałą podstawę mojego przygotowania do zajmowania się muzyką.
Rozważała pani kiedyś, żeby użyć fortepianu w którymś z utworów?
Fortepianu nie, ale nadal używam elektrycznych organów. Poza tym koncentruję się przede wszystkim na syntezatorach.
W ubiegłym roku wydała pani swój drugi album – "Fugitive", który wydaje się bardziej mroczny od pierwszego. To zamierzone?
"Fugitive" jest na pewno efektem realizacji bardziej spójnej koncepcji. Wszystkie utwory powstały mniej więcej w tym samym czasie, jest w nich więcej zdecydowania, energii podszytej czymś, co można by nazwać agresją. Tego nie było na pierwszej płycie. Druga jest też inaczej wyprodukowana, brzmi bardziej brutalnie, surowo.
Na koncercie we Wrocławiu będzie pani solo?
Tak, nieczęsto wchodzę w kolaboracje. To są zawsze jakieś specjalne okazje albo po prostu spontaniczne akcje z udziałem przyjaciół i znajomych. Tym razem będę tylko ja i moja maszyna.
Lubi pani mieć pełną kontrolę nad tym, co dzieje się na scenie?
Lubię mieć pełną kontrolę nad muzyką, którą gram. Ale myślę też, że jeśli artysta dochodzi do takiego etapu w swojej twórczości, kiedy dobrze zna swoje narzędzia, potrafi ich używać i wie, co chce z nimi zrobić, to może sobie wtedy pozwolić na utratę kontroli. Kontroluję więc, żeby uwolnić się od konieczności kontrolowania.
Rozmawiała Iwona Sobczyk