English

Potrzebujemy terapii dla całego narodu [rozmowa z Piotrem Stasikiem]

Mateusz Demski
8/08/17
Piotr Stasik, fot. Anna Jochymek
Cannes w Muranowie!

Nie wydaje mi się, abym robił jakieś szczególne kuku Polsce. A nawet jeśli, to czy istnieje jakiś zakaz? Powinniśmy opowiadać o naszym kraju możliwie najszczerzej, jak tylko potrafimy – mówi Piotr Stasik, reżyser "Opery o Polsce", pokazywanej w sekcji Kino Protestu.

Mateusz Demski: Czy Piotr Stasik jeszcze kocha Polskę? "Opera o Polsce" rozpoczyna się od obrazu ukrzyżowanego orła. Powiesił pan na krzyżu własną ojczyznę.

Piotr Stasik: To obraz, który musiałem z siebie wyrzucić. To działo się trochę poza mną, tak jakby społeczeństwo mnie do tego zmusiło.Ale pyta pan, czy kocham Polskę. Kiedy na nią patrzę, na pewno czuję pewien rodzaj smutku. Wynika to chyba z tego, że dobrze wiem, iż destrukcyjne wyczyny polityków doprowadzają do utraty wszystkiego, na co pracowaliśmy przez lata, ale zarazem nie mam pomysłu, co z tym dalej zrobić. A przecież coś trzeba przedsięwziąć, aby zapobiec wojnie domowej i dalszej katastrofie.

Kiedy poczuł pan to rozgoryczenie?

Trudno stwierdzić. Kiedy miałem 13 lat, byłem świadkiem przewrotu i zmian, które zachodziły w kraju po upadku muru berlińskiego. Ponieważ wychowałem się na wsi, nie wiedziałem nic o tym, co się dzieje w naszym kraju – nie słyszałem o Solidarności, Wałęsie. Ale pamiętam taką scenę, kiedy stałem, podkreślam: stałem, a nie siedziałem przed telewizorem, oglądając archiwalne nagrania działań opozycji, i… płakałem. Na fali tych pierwszych przeżyć zacząłem angażować się w działalność społeczną i jednocześnie obserwować, na kogo ludzie będą głosowali w tym wymarzonym, demokratycznym kraju. Wtedy zrozumiałem, że coś u nas nie gra.

Na przykład co?

Zobaczyłem, że demokracja działa w jakiś autodestrukcyjny sposób, bo ludzie głosują na podobnych sobie albo, co gorsza, głupszych od siebie. W końcu jakoś się z tym pogodziłem, bo wagonik – chociaż ślamazarnie – jechał dalej. Rozgoryczenie wróciło w momencie, kiedy Prawo i Sprawiedliwość po raz pierwszy objęło rządy i zaczęło jazdę bez trzymanki. Wtedy też zacząłem poważnie zastanawiać się nad wyjazdem z kraju.

Mimo to jest pan wśród nas.

Stałem i nadal stoję w rozkroku: między złością a przywiązaniem, strachem a sentymentem. Ale postanowiłem zostać i odreagować za pomocą kamery. Tym bardziej że naokoło panuje cisza. Niech pan zwróci uwagę, że prawie nikt w Polsce nie robi filmów ukazujących polityczną i społeczną rzeczywistość na poziomie psychologii czy filozofii.Z jednej strony brakuje obrazów, które próbowałyby opisać na różnych poziomach, w jaki sposób rodzi się prawicowy polityk i głosujący na niego wyborca. Z drugiej strony nikt nie obsadzi w roli bohatera księdza Rydzyka albo występujących na pęczki na polskiej scenie politycznej kryptogejów, ukrytych za woalkami małżeństw i wartości chrześcijańskich. To rodzaj środowiskowej autocenzury, wygodnictwa podszytego egoizmem.

Nic dziwnego, w końcu berło po raz kolejny dzierży prezes Kaczyński. Czy widzi pan przyczyny takich, a nie innych wyborów? Ponowne głosowanie na „głupszych od siebie” nie brzmi racjonalnie.

Przygotowując się do realizacji "Opery o Polsce", próbowałem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Wyszedł z tego przerażająco wielki elaborat, którego podstawę stanowiła historia, odseparowanie elit od społeczeństwa, a także egoizm. To właśnie te elementy doprowadziły nas do stanu, w którym znaczna część Polaków zaczęła cierpieć na choroby psychiczne, okupione agresją, a nawet autoagresją. Kiedy popadamy w rozpacz, nikt z nas nie jest w stanie podejmować racjonalnych decyzji. A przecież jest jeszcze gorzej, ponieważ mamy do czynienia z pacjentem, który podświadomie próbuje popełnić samobójstwo.

Sugeruje pan, że Polacy wspólnie chwycili za sznur?

Nie mówię o sytuacji, w której masowo rzucamy się z okna czy podcinamy sobie żyły. Można popełnić samobójstwo na setki różnych sposobów: za pomocą wspomnianego przez pana sznura, pijąc kilkaset piw rocznie, nie dbając o zdrową dietę czy zaznaczając niewłaściwą kratkę na karcie do głosowania.

Czy widzi pan dla nas jakieś rozwiązanie?

Tak, potrzebna jest terapia dla całego narodu.

A dlaczego całego? A co z młodymi ludźmi, zwanymi "solą tej ziemi"?

W dzisiejszych czasach młodzi mają poważny problem. Po pierwsze, zostali zaprowadzeni do szkoły, która nie przystaje do współczesnych czasów, która uczy udawania i konkurencji zamiast współpracy. W ramach edukacji nie jest brana pod uwagę choćby taka wartość, jak bycie dobrym dla drugiego człowieka. To dlatego szkoła jest fabryką nieszczęśliwych ludzi, którzy podążają za nieprawdziwymi oczekiwaniami i marzeniami. Szczycimy się tym, że uzyskują oni świetne wyniki w testach edukacyjnych, a przecież nijak nie przekłada się to na późniejsze, dorosłe życie. W szkole nie dowiemy się przecież, po co się żyje. Nie dowiemy się też, jak funkcjonuje państwo. Jedyne, co pozostaje, to wiedza pochodząca z Internetu. A jak powiedział Jerzy Pilch – Internet to jedna wielka rzeka gówna. Jak pan myśli, jakie są szanse, że młody człowiek trafi tam na rozmowę Julii Hartwig z Jarosławem Mikołajewskim?

Niech zgadnę: żadne? Ale skoro nie młodzież, to kto? Zapytam jeszcze raz, czy widzi pan dla nas jakiś ratunek?

Wierzę, że w Polakach pozostały jeszcze resztki instynktu, który uaktywni się, kiedy będziemy już naprawdę na skraju katastrofy. Wierzę też, że nawet najmniejszymi próbami – wyjściem na ulicę czy stworzeniem filmu – drążymy skałę.

I naprawdę pan w to wierzy? W "Operze o Polsce" pojawiają się dane GUS-u mówiące o tym, że zaledwie dla jednego procenta Polaków kontakt z kulturą jest najważniejszy. To skromny wynik.

Co jakiś czas zadaję sobie takie pytania. Czy istnieje sens robienia filmów dokumentalnych? Kto to tak właściwie je ogląda? Czy genialna "Pasja wg św. Marka" Pawła Mykietyna albo nowa książka Andrzeja Stasiuka wpływają na los rolnika spod Mławy? Ten zamknięty dla kilkuset tysięcy Polaków obieg idei i energii nie dociera być może bezpośrednio do mas, ale poprzez funkcjonowanie wśród artystów, ludzi nauki czy osób, które decydują o kształcie tego kraju, ma szanse oddziaływać na szerszą skalę. Chociażby za sprawą zwykłej osmozy; dzięki decyzjom, które podejmują jako szefowie ważnych instytucji, przez to, kogo uczą czy spotykają. 

A nawet jeśli tak się stanie, to czy pana film przemówi do przysłowiowego Kowalskiego? Ktoś może powiedzieć – parafrazując Jerzego Pilcha – że "Opera o Polsce" to jedna wielka rzeka gówna.

Wydaje mi się, że mimo trudnej formy zupełnie nieświadomie stworzyłem film dla… kółek gospodyń wiejskich. Pokazywałem go zresztą moim rodzicom, którzy są rolnikami. Śmiali się, gdy Wojciech Kalarus krzyczał do Polaków: "Zamień drewnianą podłogę na plastikowe panele! Bo piętro wyżej właśnie to zrobili".Pomyślałem sobie wtedy, że warto byłoby zorganizować pokazy tego filmu w najdalszych zakątkach kraju, tak aby towarzyszyły mu prelekcje studentów, a także dyskusje z mieszkańcami polskich wsi. Kto wie, być może „Opera o Polsce” będzie dla nich lustrem, okazją do przyjrzenia się sobie i początkiem autoterapii.Ale jednocześnie zależy mi, aby wyjść poza granice i pokazać ją całemu światu.

To ostatnie udało się podczas Krakowskiego Festiwalu Filmowego, gdzie otrzymał pan wyróżnienie międzynarodowego jury. Dziennikarz "Variety" Will Tizard przyznał "Operze o Polsce" najwyższą możliwą notę. Nie czuje pan wyrzutów sumienia? Skrzywdził pan bliskiego, ośmieszył go na oczach "kuzyna z Ameryki".

Nie wydaje mi się, abym w ten sposób robił jakieś szczególne kuku Polsce. A nawet jeśli, to czy istnieje jakiś zakaz? Powinniśmy opowiadać o naszym kraju możliwie najszczerzej, jak tylko potrafimy. Miałem poczucie, że kiedy podzielę się swoimi przemyśleniami i wyjdę poza krąg osób zamożnych i zadowolonych – które stanowią jednak mniejszość w naszym kraju – to właśnie wtedy zacznę być bliżej obrazu prawdziwej Polski.

Meblościanek, wizerunku papieża Polaka i modlitwy w sejmie w intencji deszczu. Czy takie obrazki mogą wpłynąć na wyobraźnię zachodniego widza?

Ma pan rację, że zachodniemu widzowi towarzyszy inny entourage, ale niezależnie od szerokości geograficznej między ludźmi zachodzą podobne procesy. W przypadku "Opery o Polsce" dotarły do mnie skrajne opinie widzów spoza Polski: od niezrozumienia aż po pozytywną recenzję amerykańskiej krytyczki filmowej, która stwierdziła: "Przecież to film o moim kraju".

Myślę, że to podobna samotność, niespełnienie, zagubienie. "Opera o Polsce" wydaje się zresztą silnie sprzężona z poprzednim pana filmem: "21 × Nowy Jork". Słowo klucz do ich zrozumienia to wolność.

Albo też jej brak. Słusznie pan to zauważył. Decydując się na realizację filmu w Nowym Jorku, chciałem przenieść trochę tej amerykańskiej wolności na nasz grunt. Chciałem znaleźć pewną receptę, dodać odwagi Polakom, którzy wciąż pozostają zakleszczeni stereotypami, wiarą katolicką, a także kompleksami i lękami, które na co dzień uprzykrzają życie. Wystarczy, że po powrocie do kraju wejdę do sklepu, a spotykam same niezadowolone twarze.

A w nowojorskim metrze same uśmiechy?

Oczywiście, że nie. W "21 × Nowy Jork" obok różnorodności i wciąż niezwykłego dla mnie rodzaju swobody chciałem uchwycić również cenę, jaką trzeba zapłacić za przywołaną przez pana wolność. Kiedy zbacza się z utartych ścieżek dla osiągnięcia pełni szczęścia, łatwo jest stracić grunt pod nogami, popaść w zagubienie i samotność.

Pytanie, czy warto podjąć takie ryzyko?

Pytanie, czy chce pan żyć w prawdzie i być po prostu człowiekiem? Jeśli tak, to proponuję postawić wszystko na jedną kartę.

Rozmawiał: Mateusz Demski

 

"Opera o Polsce"

 


Mateusz Demski

Urodzony w 1993 roku. Publikuje między innymi w "Czasie Kultury”, "Dzienniku Zachodnim”, "Popmodernie", "artPapierze" i "Reflektorze”. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z "Gwiezdnych Wojen”.


czytaj także
Relacja KRONIKA 04 T-Mobile Nowe Horyzonty - sceny wybrane 8/08/17
Wywiad Zmiana perspektywy [rozmowa z Michelem Lipkesem] 8/08/17
Wywiad Turyści i tubylcy [rozmowa z Mateuszem Romaszkanem] 8/08/17
Wywiad Pozwolić sobie na utratę kontroli [rozmowa z Xarah Dion] 8/08/17

Newsletter

OK