Ideą Jacques’a Rivette’a było to, by dzieło pozostawić niedokończone. Postawienie ostatniej kropki to bowiem byłby akt degradujący niekończący się proces kreacji, któremu reżyser się oddawał. Wbrew pozorom kino Rivette’a nie separuje się od życia w alternatywnych wobec naszej rzeczywistości światach – dziwnych, chaotycznych, pogrążonych w fantazji. Film ma nie tyle transponować życie, ile mu towarzyszyć, a pojawiające się wokół nas narracje wcale nie mają jasnej puenty – mówi Rafał Syska, redaktor książki "Sekretne światy Jacques’a Rivette’a".
Kuba Armata: Jak zachęciłby pan uczestników festiwalu do wzięcia udziału w retrospektywie filmów Jacques’a Rivette’a?
Rafał Syska: Pierwszym powodem jest ich niedostępność. W ciągu ostatnich lat większych retrospektyw jego twórczości odbyło się na całym świecie zaledwie kilka, a zatem ta wrocławska to nie lada gratka dla widzów, zwłaszcza że mamy do czynienia z filmami niezwykłymi, unikatowymi i wydaje się, że zyskującymi na sławie i kultowości. Wciąż pozostają bowiem inspiracją do różnego rodzaju gier narracyjnych, dramaturgicznych, fabularnych.
Dlaczego według pana filmy Rivette’a stają się kultowe?
One były już tak tworzone, w środowisku intelektualnego paryskiego fermentu Nowej Fali. Akcentowały zarazem indywidualizm i pewnego rodzaju bunt wobec narzuconych konwencji czy stereotypów. Nie w stronę politycznych czy ideologicznych manifestów zmierzał jednak Rivette, lecz w kierunku ekspresji świata wyobraźni. To był zwykle akt oporu wobec standardowych sposobów postrzegania i funkcjonowania w świecie. Wymagały wiele od widza, ale też dawały mu znacznie więcej niż konwencjonalne dzieła, a oglądanie obrazów Rivette’a stało się aktem pozytywnie rozumianego snobizmu publiczności.
Kiedy rozmawiałem z Marcinem Pieńkowskim, dyrektorem artystycznym festiwalu, określił filmy Rivette’a, z uwagi na czas ich trwania, mianem przekleństwa programera. Najlepszym tego przykładem jest niespełna 13-godzinny "Out 1", pokazywany tu w czterech częściach. Wielu mówi o tym jako o opus magnum reżysera.
Dopiero niedawno obejrzałem wszystkie odcinki "Out 1". Bo koniec końców, to jednak serial telewizyjny, choć sam Rivette przekonywał, że nie jest to odpowiedni sposób oglądania "Out 1" i że powinno się go zobaczyć w kinie. Nie sądzę, żeby to było jego opus magnum czy nawet spełnienie. Mam przekonanie, że "Miłość szalona", która poprzedza ten projekt, jest filmem spójniejszym. Podobnie "Celine i Julie odpływają", który nakręcił tuż po "Out 1". "Miłość szalona" mówi o pasji tworzenia, która na samym końcu zostaje zarzucona na rzecz niemającego puenty oczekiwania w świecie spisków, niespełnień artystycznych, meandrów uczuć. "Celine i Julie odpływają" to z kolei arcydzieło narracji subiektywnej, opowiadania o wewnętrznym świecie wyobraźni. Nie wiem, czy w historii kina jest drugi film, który pokazuje go w tak piękny sposób.
Wśród filmów Rivette’a wiele jest tych niedocenionych.
Zdecydowana większość. Może poza "Zakonnicą" i "Piękną złośnicą" były to filmy, których w zasadzie się nie oglądało. Jedynie w środowisku krytyków, kinofilów, intelektualistów, którzy – choć nie wszyscy – wychwalali reżysera pod niebiosy już od lat 60. i 70. W latach 80. nastąpił spadek formy Rivette’a i dopiero rewelacyjne przyjęcie „Pięknej złośnicy” przypomniało nam o tym twórcy.
Z czego to wynikało?
Są trudne w odbiorze. Zdecydowana większość widzów poszukuje fabuły, która poprowadzi ich od początku do jakiegoś końca. Bohatera, identyfikacji z nim, napięcia, jasnych konwencji. Kino Rivette’a to tymczasem chaos, destrukcja form opowiadania, żywioł emocji i subiektywności, zniesienie granic między narracją obiektywną a subiektywną, przekonanie, że nie można fabuły doprowadzić do końca i lepszym rozwiązaniem jest zostawić ją w stanie zawieszenia – jak w fenomenalnych finałach "Miłości szalonej" czy "Pięknej złośnicy". To były filmy trudne w odbiorze także dlatego, że Rivette ogromnie cenił sam akt kreacji. Kiedyś powiedział, że film to tylko resztka, namiastka tego, co zdarzyło się na planie zdjęciowym. Nie tylko fabularnie jego filmy są skomplikowane. Rivette chce w nich oddać wrażenie statyczności, przypadkowości, rozproszenia i nieporadności ludzi. Może podobnie do innego wielkiego modernisty kina – Roberta Altmana.
Rivette pozostawał trochę w cieniu innych reżyserów Nowej Fali.
Z całą pewnością. Wynikało to pewnie z jego ogromnej konsekwencji. W ogóle ci trzej wielcy twórcy na "R", czyli Rivette, Rohmer i Resnais – ten ostatni nieco luźniej powiązany z Nową Falą – byli najbardziej konsekwentni z francuskich twórców. To, co stworzyli na początku, na kolejnych etapach twórczości jedynie lekko modyfikowali. W dodatku Rivette w swoich filmach nie starał się odnosić do podstawowych bolączek społecznych, ekonomicznych czy politycznych. Twierdził, że to jedynie jakiś pozór, jednostkowe sytuacje, które zostaną zastąpione przez inne. Więc nie ma sensu czegoś konkretnie wyróżniać, stawać się kinem protestu – choć "Zakonnica", "Miłość szalona" czy "Out 1" uznawane są za manifesty kontestacji. Jego filmy miały być bardziej uniwersalne, generalizujące i odnoszące się do ponadczasowych dążeń człowieka.
Polskim tropem w twórczości Jacques’a Rivette’a jest współpraca z Jerzym Radziwiłowiczem. Polski aktor wspominał, że miało to bardzo kolektywny charakter.
Radziwiłowicz wystąpił w dwóch filmach Rivette’a: "Ściśle tajne" oraz "Historia Marii i Juliena". Był on już wcześniej znany we Francji, nie tylko z filmów Andrzeja Wajdy, ale i Jeana-Luca Godarda. W przeciwieństwie do rozbuchanych i pełnych ekspresji kobiet u Rivette’a mężczyźni są posągowi i bardziej statyczni. Takie właśnie postaci gra w tych dwóch filmach Radziwiłowicz, stając się w obu dziełach posągową figurą – w "Ściśle tajne" władczym biznesmenem, a w "Historii Marie i Juliena" najemcą tajemniczej posiadłości, zatopionym w wewnętrznym świecie spisków i seksualności. Nawet tak silne indywidualności nie mogą przesłonić faktu, że kluczową cechą aktorstwa u Rivette’a – a także pracy na planie zdjęciowym – jest kolektywność. Wynikało to z faktu, że sam akt realizacji filmu miał charakter performatywny. Scenariusze miały formę eseistyczną, z czego na planie tworzyło się konkretne sytuacje do sfilmowania. Co ciekawe, właśnie te dwa filmy z Radziwiłowiczem były najbardziej klasycznie opowiedziane ze wszystkich, odwołując się do tradycji amerykańskiego kryminału, przede wszystkim dzieł Hitchcocka. Trudno o bardziej uporządkowane kino Jacques’a Rivette’a niż te dwa dzieła. Ale ja szczególnie gorąco polecam "Celine i Julie odpływają" – bo to naprawdę jedno z arcydzieł tegorocznego festiwalu.
Rozmawiał Kuba Armata
Dziennikarz filmowy. Pisze m.in. dla "Kina”, "Magazynu Filmowego” i Wirtualnej Polski. Autor ponad dwustu rozmów z ludźmi kina m.in. z Davidem Lynchem, Darrenem Aronofskym czy Xavierem Dolanem. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych Fipresci.