English

Sztuka, nie polityka [rozmowa z Kornélem Mundruczó]

Marta Bałaga
11/08/17
Kornél Mundruczó, fot. Anna Jochymek
Chrystus był rewolucjonistą [rozmowa z Pippo Delbono] "Amelia" z rzeźnickim nożem [Dusza i ciało]

Wiem, że wiele osób poczuje się sfrustrowanych moim filmem. Oczekiwali, że podsunę im pod nos ich ulubioną zupę. I teraz walą łyżką o stół, krzycząc: "Gdzie nasza zupa? Zamawialiśmy coś zupełnie innego!". Sam czasem nie rozumiem do końca tego, co robię. Ale nie mogę opowiadać o mojej rzeczywistości, nie wychodząc jednocześnie poza jej ramy – mówi Kornél Mundruczó, reżyser "Księżyca Jowisza".

Marta Bałaga: Nie chcę zaczynać od pytania, jak wpadłeś na pomysł opowiedzenia o latającym uchodźcy, więc zamiast tego zapytam cię o książkę, która podobno cię zainspirowała. 

Kornél Mundruczó: To był "Ariel" Aleksandra Bielajewa – po raz pierwszy odkryłem ją jako nastolatek. Zawsze uwielbiałem science fiction, a w latach 80. czytało się tego dość sporo. Zwłaszcza te utwory, które powstawały w Europie Wschodniej – jak na przykład opowiadania Stanisława Lema. Pamiętam, że kiedy przeczytałem tę książkę, przez cały czas zadawałem sobie jedno pytanie: "Czy naprawdę wierzę w tę historię? Czy wciąż jestem jeszcze dzieckiem, czy może straciłem już niewinność?". Choć akurat istnienia UFO nie podawałem jeszcze wtedy w wątpliwość.

Niektórzy wciąż tego nie kwestionują.

Faktycznie [śmiech]. Nigdy wcześniej nie zadawałem sobie takich pytań. Wrażenie, które na mnie wtedy wywarła, gdzieś we mnie pozostało. Kiedy pięć lat temu zacząłem myśleć o nowym projekcie, od razu sięgnąłem po tę książkę. Zastanawiałem się, czy mógłby powstać z niej film. To nasze odwieczne, irracjonalne marzenie o lataniu ma w sobie coś z bluźnierstwa, bo my, ludzie, nie powinniśmy przecież odrywać się od ziemi. Potem pojechałem do obozu uchodźców, by popracować tam nad instalacją wideo, i po czterech tygodniach to wszystko nagle złożyło się w pewną całość. 

Science fiction, zwłaszcza to powstające w latach 80., okazywało się dla pisarzy doskonałym pretekstem do tego, by opowiadać o otaczającej ich rzeczywistości. Chciałeś zrobić to samo?

Tak mi się wydaje. Oni nie mieli wtedy wyboru – w przeciwnym razie czekały ich represje lub śmierć. Wydało mi się jednak, że to niezła metoda, aby opowiedzieć o czymś istotnym w nieco mniej oczywisty sposób. Sztuka nie powinna zajmować się polityką – naprawdę w to wierzę. Nie jestem demonstrantem, nie opowiadam się po żadnej ze stron. Także dlatego, że swoimi filmami chcę sprowokować absolutnie wszystkich – tych po lewej i tych po prawej. Wolę ukazywać efekty pewnej sytuacji, niż udawać, że wiem, jak ją rozwiązać. 

Myślisz, że filmy, w których zawarta jest pewna polityczna deklaracja, szybciej się starzeją?

Nienawidzę ich. I to bez względu na to, kto za nimi stoi. W przypadku takich filmów, gdy wreszcie opadają emocje, nie zostaje zupełnie nic. Super, powtórzyliście to, co napisano wcześniej w gazetach – gratulacje. Ale to już nie jest sztuka! Moje filmy też oczywiście są zakorzenione w pewnej chaotycznej rzeczywistości, a bohaterowie są odbiciem mieszkańców Budapesztu. Odnoszę jednak wrażenie, że sytuacja ciągle się zmienia. Więc po co prawić kazania? Jestem tym zmęczony. 

W wielu krajach, w tym także twoim, ludzie oczekują tego jednak od twórców. 

Na Węgrzech rozgorzała teraz debata na ten temat, choć dotyczy ona głównie teatru. Ludzie zastanawiają się, czy powinno się rozmawiać na scenie o polityce. Ja jestem temu przeciwny. To nie znaczy, że nie interesuje mnie to, co się dzieje – wręcz przeciwnie. Ale nie lubię, kiedy ktoś wykrzykuje mi w twarz swoje przekonania. Prawdziwa sztuka nie boi się dwuznaczności. Pozostawia ślad, ale jest on delikatny. Wielu filmowców woli jednak z miejsca przyłożyć ci kawałkiem betonu. Dlatego nie znoszę, kiedy pisze się o filmach, że stanowią jakiś "komentarz". Ja niczego nie komentuję – od tego są dziennikarze. Wolę prowokować. 

Prowokować i robić wrażenie, bo powiedziałeś kiedyś, że sztuka powinna być przede wszystkim spektaklem. Wcześniej, przy "Białym Bogu", pracowałeś z setkami psów, teraz postawiłeś na efekty specjalne. Trudno chyba przekonać ludzi do takich projektów? 

Trudno znaleźć na nie środki, trudno przekonać producentów do tego, żeby ci zaufali. Także dlatego, że tak naprawdę nigdy nie wiesz, jaki będzie ostateczny rezultat. W przypadku tych dwóch filmów to przemieszanie gatunków okazało się dla wielu ludzi zbyt trudne. Nie rozumieli, jak można opowiadać o kryzysie uchodźców z hollywoodzkiej perspektywy. A przecież całe nasze życie jest już nią przesiąknięte. 

Przy "Księżycu Jowisza" i tak pracowało się o wiele swobodniej, bo sukces poprzedniego filmu przetarł nam szlaki. Mimo to na każdym kroku słyszałem: "Nie możesz tego zrobić, to się nie uda. To się nie uda. To się nie uda". Słyszę to już od dziesięciu lat. Współczesne kino bardziej przypomina telewizję – jest niesłychanie konserwatywne i zachowawcze. Ale zawsze znajdą się widzowie szukający w nim czegoś zupełnie innego. Zwłaszcza teraz, kiedy z każdej strony zalewa ich populizm. 

W przypadku "Księżyca Jowisza" wszyscy oczekiwali kolejnego dramatu o uchodźcach. Nie wszystkim spodobała się kombinacja, którą tu zaproponowałeś.

Zawsze wychodzę z założenia, że ludzie chcą, by zabrać ich w inną podróż. Wiem, że wiele osób poczuje się sfrustrowanych moim filmem. Oczekiwali, że podsunę im pod nos ich ulubioną zupę. I teraz walą łyżką o stół, krzycząc: "Gdzie nasza zupa? Zamawialiśmy coś zupełnie innego!". Sam czasem nie rozumiem do końca tego, co robię. Bywam przerażony i do ostatniej chwili mam wątpliwości, czy podjąłem właściwą decyzję. Ale nie mogę opowiadać o mojej rzeczywistości, nie wychodząc jednocześnie poza jej ramy. 

I do dosłownie, bo tym razem wyrzuciło cię aż w kosmos. Jeden z księżyców Jowisza nazywa się Europa. 

Niezła metafora, prawda? [śmiech] Nasze życie przypomina teraz egzystencję na pustym, zamarzniętym księżycu. Zupełnie jakbyśmy nagle znaleźli się w epoce brązu. Utraciliśmy to, co czyniło z nas Europejczyków, i nie możemy nawet tego wyartykułować. Ale gdzieś daleko, daleko stąd może jeszcze rozwinąć się życie. 

Wywodzę się z "generacji zero" – tak naprawdę nie pamiętam komunizmu. Miałem zaledwie 14 lat, kiedy wszystko zaczęło się zmieniać, a u władzy stanął József Antall. Mimo to pamiętam jego odbłyski. Teraz zmierzamy w zupełnie innym kierunku i czasem łapię się na tym, że nie potrafię się w tym wszystkim połapać. Ale nie zwalnia mnie to z myślenia. Podczas tych czterech tygodni spędzonych w obozie po raz pierwszy w życiu poczułem, że żyję teraźniejszością. Tym, co tu i teraz. Wcześniej tkwiłem gdzieś w przeszłości i dopiero przeglądając się w oczach ludzi, którzy już jej nie mają, zrozumiałem, jak wielki to błąd. Sytuacja, której jesteśmy świadkami, rozgrywa się teraz. Nie da się odłożyć tego na później. To nasz czas – jesteśmy jego częścią. I to od nas zależy, jak będzie wyglądać nasza przyszłość. 

To ciekawe, bo główny bohater, lekarz grany przez Meraba Ninidze, zupełnie tak nie myśli. I ta teraźniejszość, którą od lat stara się ignorować, nagle uderza go w twarz. 

Ucieka, ucieka i nie wie już, gdzie jest. Żeby się zatrzymać, potrzeba mu cudu. Nie tylko zresztą jemu, bo filmy o superbohaterach są dziś tak popularne z jakiegoś powodu. Kiedy obejrzałem "Wonder Woman", byłem zachwycony. Bo to kino dla każdego, które nie prawi ci kazań i wyciąga do ciebie rękę. Nawet jeśli sposób, w jaki to robi, nie zawsze jest wyszukany. Sam nie wierzę w cuda. Nie wierzę, że nowy mesjasz – który okaże się pewnie kobietą – nadejdzie już jutro i rozwiąże za nas wszystkie problemy. Notabene, gdyby jakiś zbawiciel rzeczywiście się dziś pojawił, i tak nikt by mu nie uwierzył. Czyniłby cuda, a wszyscy i tak uznaliby to za efekt Photoshopa. Zresztą w tym filmie jest tak samo, bo kto wie, czy ten chłopak rzeczywiście potrafi latać? Wydaje mi się, że takie kryzysy to dla nas test – musimy stawić im czoło. Żaden bóg nas w tym nie wyręczy.

Rozmawiała Marta Bałaga

 


Marta Bałaga

Dziennikarka filmowa publikująca w Polsce i za granicą. Pisze m.in. dla "Episodi”, "Sirp Eesti Kultuurileht”, "La Furia Umana” oraz "Dwutygodnika”. Współpracuje z wieloma festiwalami filmowymi, w tym z Helsinki International Film Festival. 


czytaj także
Relacja KRONIKA 06 T-Mobile Nowe Horyzonty - sceny wybrane 11/08/17
Wywiad Skok wyobraźni [rozmowa z Eitanem Annerem] 11/08/17
Wywiad Portret artystki z czasów młodości [rozmowa z Sandrą Wollner] 11/08/17
Wywiad Impreza się skończyła [rozmowa z Timothym George’em Kellym] 11/08/17

Newsletter

OK