Możesz zjechać cały świat, odwiedzić wiele różnych krajów i wszystko sfotografować, ale bez kontaktu z ludźmi niczego nie poznasz. Przywieziesz jedynie masę pocztówek – mówi Šarūnas Bartas, reżyser "Szronu".
Natalia Gruenpeter: Pana najnowszy film rozgrywa się na dwóch płaszczyznach – historia młodych ludzi ukazana jest na tle wydarzeń politycznych na Ukrainie. Skąd potrzeba poruszenia tego tematu?
Šarūnas Bartas: Łączy mnie więź z całym terytorium dawnego ZSRR. Urodziłem się w 1964 roku, studiowałem w Moskwie, ale dużo podróżowałem – po Syberii, Gruzji, Azerbejdżanie, Armenii. Byłem też na Ukrainie, a na Krymie nakręciłem „Siedmiu niewidzialnych ludzi”. Spędziłem tam w sumie kilka lat, więc znałem to miejsce. Poza tym przyglądałem się najpierw pomarańczowej rewolucji, a później temu, co działo się, kiedy Janukowycz miał przyjechać do Wilna, aby podpisać umowę stowarzyszeniową z UE, i wycofał się z niej, zaprzepaszczając wiele lat pracy. I tak rozpoczęła się kolejna rewolucja, zwana dzisiaj Majdanem. Aktywiści i wolontariusze relacjonowali te wydarzenia w Internecie, więc można było zobaczyć to, co dzieje się w Kijowie, także z domu. Z kolei aneksja Krymu pod wieloma względami bardzo przypomina wydarzenia z 1939 roku i zajęcie Litwy. Po akcji militarnej podejmowano kroki, aby „zalegalizować” zmiany i stworzyć marionetkowe rządy. Tak samo było z Krymem i Ukrainą, która jest ważna między innymi ze względu na położenie, podobnie jak kraje bałtyckie. Ale jestem w to bardzo zaangażowany także ze względu na historię rodzinną. Moi dziadkowie i rodzice byli więzieni i represjonowani. Wiele rodzin ma podobną historię – z torturami i wywózkami na Syberię. To część naszej historii.
Wydarzenia na Ukrainie, podobnie jak wiele współczesnych kryzysów i konfliktów, można było obserwować przez Internet. Ale bohater "Szronu" w końcu decyduje się wyruszyć w podróż. Czy często obserwował pan takie zaangażowanie?
Nie było to częste, ale zdarzało się. W moim filmie bohater początkowo zgadza się jedynie pomóc znajomemu, uznaje, że pojechanie gdzieś jako kierowca nie jest aż tak dużym problemem. Przez to decyzja jest w miarę łatwa. On sam nie wie, jak to się skończy.
Z czasem napotyka kolejne problemy, ale nie odpuszcza.
Chodzi mu też o wykonanie zadania, o doprowadzenie czegoś do końca. Mój bohater chce po prostu tę misję wypełnić i oczywiście zobaczyć to, co się dzieje. Gdyby tego nie zrobił, poniósłby porażkę, może przede wszystkim we własnych oczach. Dziewczyna doświadcza tego inaczej. Ona podąża za nim.
Pana poprzedni film, "Pokój nam w naszych snach", był blisko związany z konkretnym miejscem. "Szron" to w pewnym sensie kino drogi.
Tak, ale to tylko konstrukcja. Poza tym historia podróży nie wzięła się znikąd – jest oparta na prawdziwych wydarzeniach. Wolontariusze rzeczywiście zbierali fundusze, kupowali potrzebne rzeczy i zawozili je na Ukrainę. Niektórzy chcieli pomóc jako kierowcy, sam znam takie osoby. Jedna z nich pojawia się zresztą w filmie – to mężczyzna, który organizuje pomoc i przygotowuje paczki w garażu.
Historyczne i polityczne tło jest bardzo istotne, ale odbiorca poznaje tę rzeczywistość przez pryzmat historii młodych ludzi. Jak wypracował pan równowagę między tymi dwoma wymiarami?
To proste. Nie można poznać ani zobaczyć niczego bez ludzi. Możesz zjechać cały świat, odwiedzić wiele różnych krajów i wszystko sfotografować, ale bez ludzi, bez kontaktu z nimi niczego nie poznasz. Przywieziesz jedynie masę pocztówek. Mój film nie jest reportażem ani filmem dokumentalnym. Jest filmem osobistym. Gdyby tak nie było, nie miałbym powodu, aby go kręcić.
Aktywizm jest ostatnio częstym tematem debat. Czy sądzi pan, że kino ma do spełnienia jakieś istotne zadania albo może coś zmienić?
To niejednoznaczne pytanie. Wyobraź sobie morze. Teoretycznie możemy je podzielić na krople i powiedzieć, że jedna kropla nic nie znaczy, kolejna również i kolejna... W końcu okazałoby się, że całe morze jest niczym. Jeden film, jedna osoba nie mogą zmienić wszystkiego. Ale oczywiście coś zmieniają. Tak działa kultura – to tysiące filmów, książek, artykułów, które przez wieki kształtują nasz świat. Gdyby nie to, bylibyśmy innymi stworzeniami. Ale jeżeli pytasz mnie wprost, czy film może coś zmienić – sądzę, że nie.
Ale może to nie jest cel, który starał się pan osiągnąć?
Nie, oczywiście nie. I nie potrafię przewidzieć tego, co i w jaki sposób może się zmienić. To, co później postrzegamy jako historię, składa się nie tylko z rozmaitych wydarzeń, ale z cząstek życia ludzi, którzy w jakiś sposób rozumieją świat i coś tworzą. Mamy też historie uczuć ludzi, ich osobisty wgląd w wydarzenia. Za każdą książką stoi osoba, która żyła w określonym czasie. To również część historii.
Rozmawiała Natalia Gruenpeter