Ciekawym spostrzeżeniem było dla mnie to, że sposoby pisania o aktorstwie i dokumencie w dużej mierze okazały się tożsame. Jedno i drugie poszukuje prawdy, tylko w nieco inny sposób. Jest ona jednak wartością nadrzędną. Zrozumiałam wtedy, że wciąż poszukuję tych samych wartości, bez względu na to, którą filmową formę wybieram – mówi Natalia Almada, reżyserka filmu "Wszystko inne", który pokazywany jest w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty.
Kuba Armata: Jesteś doświadczoną, cenioną dokumentalistką. Co spowodowało, że postanowiłaś spróbować sił w fabule?
Natalia Almada: W dużej mierze ciekawość. Poza tym mój ostatni dokument, który kręciłam w północnym Meksyku, przypomina trochę fabułę. Zależało mi na tym, żeby podjąć kwestię biurokracji i opowiedzieć o jej naturze. To niełatwy temat w kontekście dokumentu. Przypuszczam, że trudno byłoby mi się w takiej formie w ogóle do niego zbliżyć, bo pewnie nikt nie wpuściłby mnie z kamerą do państwowych placówek.
W związku z tym zainteresowaniem w jednym z wywiadów łączyłaś pojęcia biurokracji i przemocy.
Ma to związek ze słowami Hannah Arendt, która mówiła o tym w odniesieniu do dehumanizacji urzędników. Zamiast myślenia o nas, zwykłych ludziach, którzy często cierpią z powodu nadmiernej biurokracji, postawmy się na chwilę po drugiej stronie. W tym przypadku po stronie mojej bohaterki. Bardzo często urzędnicy, z którymi musimy się użerać, to tylko trybiki w wielkich machinach. Osoby, które straciły poczucie ludzkości lub zostało im ono po prostu odebrane. Dehumanizacja jest formą przemocy. To temat, który bardzo mnie zainteresował.
Czy dokumentalne doświadczenie bardzo ci pomogło przy pracy nad filmem „Wszystko inne”? Moim zdaniem w sposobie obrazowania sporo czerpie on właśnie z tej formuły.
Na pewno zadziałało to na moją korzyść. Pamiętam, że kiedy przygotowywałam się do realizacji, sporo czytałam na temat aktorstwa. To była płaszczyzna, której bałam się chyba najbardziej. Ciekawym spostrzeżeniem było dla mnie to, że sposoby pisania o aktorstwie i dokumencie w dużej mierze okazały się tożsame. Jedno i drugie poszukuje prawdy, tylko w nieco inny sposób. Jest ona jednak wartością nadrzędną. Zrozumiałam wtedy, że wciąż poszukuję tych samych wartości, bez względu na to, którą filmową formę wybieram. Szukam czegoś, w co sama mogę uwierzyć. W taki właśnie sposób prowadzę w tym filmie obserwację. Dlatego zgadzam się, że można doszukać się tu pierwiastków dokumentalnych. W końcu idea, że przyglądasz się czyjemuś życiu, to coś, co zarezerwowane jest przede wszystkim właśnie dla dokumentów.
Wspomniałaś w jednym z wywiadów, że bardzo lubisz to dokumentalne poczucie pracy w pojedynkę, pewną samotność, jaka temu towarzyszy. Mam wrażenie, że łączy się to z osobą głównej bohaterki twojego filmu.
Dlatego moim największym wyzwaniem przy robieniu filmu fabularnego była praca z ekipą. Choć muszę zaznaczyć, że trafiłam na wspaniałych ludzi. Do tej pory rzeczywiście byłam przyzwyczajona, że wszystko robię sama. Mam w ręku kamerę, zajmuję się dźwiękiem itd. Zmiana była dla mnie ciekawym, choć początkowo niełatwym doświadczeniem. Gdybym mogła wszystko zaplanować po swojemu, zdecydowałabym się pewnie na nieco mniejszą ekipę i dłuższy okres zdjęciowy. Wiadomo jednak, że film fabularny rządzi się swoimi prawami, a pieniądze odgrywają w nim ogromną rolę. Ale myślę, że postać doñi Flor odpowiada jakiejś części mojej osobowości.
Twoja bohaterka panicznie boi się wody, co zresztą jest czymś w rodzaju lejtmotywu filmu. Dlaczego?
To dla mnie najbardziej osobista część tej historii, ale poczułam, że powinna znaleźć się w filmie. Miałam siostrę, która utonęła, kiedy miała dwa lata. Wiele lat później moja matka poczuła nagle ogromny lęk przed pływaniem i wodą w ogóle. Ciekawe jest, jak jakiś szczegół otworzyć może ranę z przeszłości i jak ta trauma może powrócić. Myślę, że w przypadku doñi Flor może być podobnie. Lęk związany jest z jakimś wydarzeniem z przeszłości. Nie chciałam jednak wchodzić w detale, bo moim założeniem nie było zrealizowanie filmu o kobiecie, która straciła córkę. A tak przecież mogło być. Lubię otwartą narrację, kiedy widz może dopisać własne znaczenia czy interpretacje. To znacznie ciekawsze.
W tę rolę wciela się Adriana Barraza, która znana jest chociażby z ról w filmach Alejandro Gonzáleza Iñárritu – "Amores perros" i "Babel".
Adriana to bardzo ceniona aktorka w Meksyku. Jej owocna kariera trwa już od wielu lat; kiedy była młodsza, grywała w telenowelach. Na mój wybór w dużej mierze wpłynęła jej rola w „Amores perros”. Wcieliła się tam w postać matki, która nosiła w sobie wiele sprzecznych, pozostających w konflikcie emocji. Z jednej strony była kochającą matką, z drugiej – miała duży żal do swojego dziecka. Tłumiła w sobie wiele uczuć, bo zbyt dużo tam nie mówiła. Tę emocjonalną komplikację oddawała jedynie przez gesty i język ciała. Pomyślałam, że w kontekście mojej bohaterki to typ aktorstwa, który mnie interesuje. Bardzo fizyczny. Adriana dołączyła do tego projektu na stosunkowo wczesnym etapie. Podejrzewam, że na rozwijaniu tej postaci spędziła znacznie więcej czasu, niż mi się wydaje.
Obok niej w filmie występują wyłącznie aktorzy nieprofesjonalni.
W Meksyku w ogóle powstaje wiele filmów z udziałem naturszczyków. Wydaje mi się, że są dwa podejścia do pracy z nimi. Pierwsze to próba zrobienia z nich aktorów, jak chociażby w „Mieście Boga” Fernando Meirellesa, gdzie zorganizowane zostały dla nich specjalne warsztaty. Drugie polega na tym, że wybiera się kogoś, kto jest tożsamy z twoim bohaterem, i po prostu pozwala mu się na bycie sobą. Tak było w przypadku moich dokumentów. Nie czułam jednak, że angaż naturszczyków to wielkie ryzyko. Starałam się jedynie zachować równowagę pomiędzy nimi a Adrianą. Ona zresztą świetnie z nimi współpracowała. Pomijając to, że wiele im podpowiadała, przeprowadzała ich przez kolejne sceny. To było ważne z fabularnego punktu widzenia, bo w filmie gra przecież urzędniczkę, która z zasady ma pewną władzę nad ludźmi, przychodzącymi do niej z kolejnymi sprawami. Różnice pomiędzy nimi dobrze odzwierciedlały bohaterów mojego filmu.
Ludzie, którzy przewijają się przez jej biuro, to dla ciebie pełny przekrój meksykańskiego społeczeństwa?
Zależało mi na pokazaniu miejsca, gdzie spotkają się ludzie reprezentujący różne klasy. W Meksyku wiele rzeczy da się załatwić przez kogoś, zwłaszcza jeżeli ktoś jest bogaty. Ale do urzędu, w którym pracuje moja bohaterka, każdy musi stawić się osobiście. I musi sobie radzić, negocjować, ponieważ podział społeczny zupełnie się tam zaciera. Szczerze mówiąc, niewiele jest takich miejsc. Zupełnie inaczej niż w Nowym Jorku, gdzie już w metrze spotykają się bogaci i biedni. Tak jest po prostu wygodniej. W Meksyku, który jest krajem mocno rozwarstwionym i podzielonym na ludzi majętnych i ubogich, nie mamy jednak wielu wspólnych płaszczyzn.
Spodobało ci się fabularne doświadczenie?
Podobało mi się to, że mogłam pisać, ale też pewien rodzaj kontroli, zupełnie inny od tego w dokumencie. Tym, co interesuje mnie najbardziej, jest jednak percepcja, a nie sposób realizacji. Co się stanie, kiedy powiesz publiczności, że to jest dokument, a to fikcja. Zawsze zastanawiało mnie, jak widzowie postrzegają pewne rzeczy i w jaki sposób można te oczekiwania zmieniać. Dokumenty często obrazują bardzo dziwne zdarzenia, ale ich formuła pozwala nam zaakceptować to, że właśnie takie jest życie i że dzieją się w nim różne rzeczy. Często takie, których nie wymyślilibyśmy w fabule.
Rozmawiał Kuba Armata
Dziennikarz filmowy. Pisze m.in. dla "Kina”, "Magazynu Filmowego” i Wirtualnej Polski. Autor ponad dwustu rozmów z ludźmi kina m.in. z Davidem Lynchem, Darrenem Aronofskym czy Xavierem Dolanem. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych Fipresci.