Pytałam fanów Hatsune Miku, dlaczego ją lubią, i dostawałam odpowiedź: "Bo jest słodka". A ja chciałam wiedzieć, co czują. Kiedy chodziło o emocje, natrafiałam na ścianę. Naprawdę próbowałam ich przycisnąć – mówi Ann Oren, reżyserka filmu "The World Is Mine".
Natalia Gruenpeter: Czy pamiętasz, kiedy po raz pierwszy usłyszałaś o wirtualnej piosenkarce Hatsune Miku? Co wtedy pomyślałaś?
Ann Oren: W pewnym sensie miałam okazję ją spotkać. W 2012 roku byłam w Tokio na wakacjach i poszłam do dzielnicy, która nazywa się Akihabara. To mekka otaku, czyli fanów mangi i anime. Obserwowałam tych ludzi i zauważyłam, że mają charakterystyczny wygląd, noszą nerki, spodnie z wysokim stanem, wielu ma lekką nadwagę... i takie samo jednakowe spojrzenie. Raczej nie nawiązywali kontaktu wzrokowego, wyglądali, jakby byli na środkach uspokajających. Pomyślałam: O mój Boże, to jakaś sekta. Kim są ci ludzie? Później weszłam do jednego ze sklepów dla otake, na każdym piętrze było coś innego: książki, DVD, figurki, kostiumy. Był tam występ hologramu Hatsune Miku. To był pierwszy raz, kiedy ją zobaczyłam.
Czy już wtedy pomyślałaś, że to świetny temat na film albo jakiś artystyczny projekt?
Bardzo mnie to wówczas zaintrygowało i chciałam dowiedzieć się więcej. Pomysł na film pojawił się dopiero kilka lat później, kiedy w Nowym Jorku spotkałam się z moją przyjaciółką ze studiów, trzecią koproducentką. Rozmawiałyśmy o otaku i stwierdziłyśmy, że musimy zrobić o tym film. Pomysł nie był sprecyzowany, interesowało mnie wtedy wiele rzeczy. Zanim zrozumiałam, na czym polega fenomen Hatsune Miku, myślałam, że to po prostu występujący hologram. Później dowiedziałam się, że jest wokaloidem, że skupia się wokół niej duża społeczność fanów. Ustaliłyśmy z producentką, że pojedziemy do Tokio z kamerą, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Na początku czułyśmy się trochę jak dziennikarki. Już wtedy nakręciłyśmy niektóre sceny, na przykład zlot ludzi, którzy przerabiają swoje samochody i malują na nich wizerunki bohaterów anime. Projekt nabrał kształtów, kiedy zdecydowałam się skoncentrować na Miku.
W filmie przebierasz się za Miku i wchodzisz w krąg jej fanów. Co dała ci taka perspektywa?
Starałam się przebić do otaku i byłam w to naprawdę zaangażowana. Najpierw zrobiłam dużo wywiadów z cosplayerami; w ten sposób poznałam osoby, które wystąpiły w filmie. Myślałam o tym, żeby podążać z kamerą za jedną z nich, ale w końcu zdecydowałam, że tylko wtedy może wydarzyć się coś interesującego, jeżeli to ja będę w kostiumie. Ważne było też to, że kiedy już się przebrałam, zrozumiałam, czym jest cosplay. To dało mi zastrzyk energii. I poczucie, że należę do jakiegoś kultu. Dowiedziałam się także, że ludzie nie chodzą w kostiumach po mieście, a ja to robiłam. Pomysł polegał również na tym, że jestem cudzoziemką, że przybywam do obcego miejsca, staram się dopasować, ale nie wiem wszystkiego. Chodziło też o pewne zaangażowanie w przebranie i maskę. To uniwersalny wątek.
W filmie jedna z przebranych dziewczyn mówi, że kostium umożliwia jej przełamanie nieśmiałości i wyjście do ludzi. Czy maski i cyfrowe awatary pomagają w nawiązaniu relacji? Jak postrzegasz związek technologii i międzyludzkich relacji?
Myślę o tym cały czas, wiele moich prac jest właśnie o tym. Sądziłam, że będę mogła głębiej wejść w ten świat, że ludzie bardziej się otworzą. Przyglądałam się też temu, jak ludzie z kręgów fanowskich porozumiewają się ze sobą, i odkryłam na przykład, że nie używają swoich prawdziwych imion i nazwisk. Wiele osób siedzi w domu w samotności, rysuje, tworzy muzykę, pisze teksty. Niektórzy współpracują, na przykład przy tworzeniu animacji, ale to odbywa się online. Ci ludzie są częścią pewnej społeczności, choć przez długi czas są sami. Może są towarzyscy, ale realizują to online. Technologia może pomóc osobom, którym brakuje społecznych umiejętności. Ale z drugiej strony, kiedy się nią posługują, nie muszą rozwijać tych kompetencji i w rezultacie nigdy ich nie zdobędą. Byłam jednak zszokowana tym, że nie znają swoich prawdziwych imion, że w ogóle odrzucają taką potrzebę.
Jak wyobrażasz sobie technologię przyszłości? Czy spoglądając na Japonię, spoglądamy w przyszłość?
Tak sądzę. Niektórzy uważają, że pewne zjawiska są ekstremalne i marginalne, ale ja uważam, że to nie jest dalekie od doświadczeń wielu ludzi. Często słyszę, że ktoś wchodzi w intymne relacje przez Twittera, a to przecież nie jest medium do komunikacji jeden na jednego. Wystarczy też zastanowić się nad tym, jak wiele razy w ciągu dnia spoglądamy na nasze telefony, jak reagujemy na komentarze pod naszymi zdjęciami, jak uzależniamy się od polubień. W latach 90. fenomenem była telewizja CNN...
Pierwsza stacja nadająca 24 godziny na dobę.
Jaki to ma sens? Nie w każdej sekundzie wydarza się coś istotnego. To nieustanne bombardowanie tymi samymi wiadomościami. Teraz z kolei dostajemy spersonalizowane porcje informacji, każdy widzi na swoich profilach coś innego, bo obserwuje różne strony, ma różnych znajomych. Kiedy powiedziałam koleżance, że zamierzam zlikwidować konto na Facebooku, zapytała, skąd będę wiedziała, co się dzieje. Przecież są gazety, tylko że o tym zapominamy. W mediach społecznościowych dostajemy to, czym się interesujemy. To zawęża nasze horyzonty. Jeżeli próbujesz zawierać przyjaźnie na podstawie listy wspólnych zainteresowań, ominie cię wiele rzeczy. Ale jeżeli masz problemy w społecznych kontaktach, to dzięki temu masz szansę znaleźć swoje miejsce.
Jak porozumiewałaś się z Japończykami podczas kręcenia?
Pracował ze mną tłumacz, którego nie widać w filmie. Chciałam zachować spontaniczność scen, więc jego przekład był szybki i niedokładny. Dlatego później poleciałam jeszcze raz do Japonii, żeby nad tym popracować. Podczas zdjęć bardzo wielu rzeczy nie rozumiałam, ciągle odkrywałam coś nowego, związanego z subtelnościami języka japońskiego. Interesujące były też słowa piosenek Miku, które mówią o niej samej jako symulacji, o formie jej istnienia, o tym, że liczy się tylko to, że się śmiejemy i jesteśmy razem... Bardzo ważne było dla mnie przetłumaczenie tych piosenek. Kiedy zaczęliśmy nad tym pracować, okazało się, że tłumaczka nie rozumie słów, bo głos Miku jest syntetyczny. Musieliśmy szukać tekstów w Internecie, ale one również były trudne do odczytania. Pełno w nich sformułowań, których nie da się pojąć bez znajomości kultury otaku, więc musieliśmy zrobić gruntowne badania.
To nasunęło mi skojarzenie z filmem "Między słowami" Sofii Coppoli. Myślałaś o tym, co gubi się w tłumaczeniu?
Miałam z tym filmem problem, ponieważ jego bohaterka, cudzoziemka przyjeżdżająca do Tokio, wydawała mi się kompletnie obojętna. Zastanawiałam się nad tym, co jest z nią nie w porządku, dlaczego nie jest zainteresowana. Ja chciałam się wtopić. Oczywiście zawsze jest jakiś dystans, byłam kimś z zewnątrz. Ale to właśnie jest częścią historii. Każdy może się do tego odnieść, bo każdy stara się być częścią jakieś grupy.
Jak reagowali na ciebie fani Hatsune Miku?
Wzbudzałam zainteresowanie, ponieważ byłam z Zachodu. Naprawdę chciałam nawiązać z nimi kontakt i jakieś relacje, ale nie było to łatwe. Miałam wrażenie, że wszystko zatrzymuje się na wyglądzie, że w całym tym świecie liczy się tylko powierzchnia. Pytałam ich na przykład, dlaczego lubią Miku, i dostawałam odpowiedź: „Bo jest słodka”. A ja chciałam wiedzieć, co czują. Kiedy chodziło o emocje, natrafiałam na ścianę. Naprawdę próbowałam ich przycisnąć. Ale z drugiej strony wszyscy to znamy. W ogóle mamy kłopot z tym, żeby zbliżyć się do ludzi.
Może dlatego zwracamy się ku rzeczywistości wirtualnej?
Mamy tę słodką, płaską postać, która jest wytworem zbiorowej fantazji. Powinna zbliżać i łączyć ludzi, ale oni pozostają od siebie oddaleni. To było prawie jak ściana, przez którą nie da się przeniknąć. Piękna, słodka ściana. Wiedzieliśmy na przykład, że kierowca vana miał kiedyś dziewczynę, która zajmowała się cosplayem. Kiedy go poznałam, powiedział mi, że też miała taki kostium jak ja. Mój operator zapytał, co się stanie, jeżeli on się we mnie zakocha. Ale okazało się, że on zupełnie nie widział we mnie kobiety. To było zastanawiające. Był poza tym bardzo przyjazny i zabawny, z chęcią też wystąpił w filmie, lubił chwalić się swoim samochodem. Była w nim jakąś dziecięca radość, ale przecież był dorosłym facetem. Zawsze czułam się nieco zawiedziona tym, że nie uzyskuję rezultatów, na które liczyłam. Ale kiedy robisz taki film, odkrywasz wiele rzeczy. Nie wszystko idzie po twojej myśli. To też sprawiło, że ja byłam odsłonięta i bezradna. Pierwszy raz byłam przed obiektywem, utraciłam kontrolę nad kamerą. Dlatego tak bardzo chciałam pracować z Hirokim Iwaim, operatorem, którego znam i z którym współpracowałam już wcześniej. Mogłam mu zaufać, co bardzo pomogło.
Rozmawiała Natalia Gruenpeter
Nauczyciel akademicki, filmoznawczyni, edukatorka i animatorka kultury, redaktorka działu filmowego dwutygodnika "artPAPIER”, interesuje się kulturą amerykańską i fotografią, uwielbia kino Gregga Arakiego, z gazetą festiwalową "Na horyzoncie” związana od 2009 roku.